Polska gospodarka urośnie w przyszłym roku o 3,4 proc., po 4,3 proc. w tym roku. – To są nasze prognozy, ale tzw. konsensus jest podobny. Będziemy mieli w przyszłym roku wciąż solidny wzrost gospodarczy oparty na konsumpcji. Nie oczekujemy żadnego kryzysu i chyba nikt nie będzie z tym polemizował – powiedział Marcin Mrowiec, główny ekonomista banku Pekao, podczas prezentacji otwierającej pierwszą debatę Kongresu „Parkietu". I rzeczywiście, jej uczestnicy byli zgodni co do tego, że polska gospodarka lekko zwolni, ale nie czeka jej ani recesja, ani tym bardziej kryzys.
– Zgadzam się z tym podstawowym scenariuszem. Ale też chciałbym zwrócić uwagę, że dawniej, gdy pytało się analityka o wiodący scenariusz, to on przypisywał mu 75-proc. prawdopodobieństwo realizacji. Na inne scenariusze, tzw. ogony, przypadało 12–15 proc. Dzisiaj te scenariusze wiodące mają 40–50-proc. prawdopodobieństwo realizacji, a ogony są dużo grubsze – podkreślił Piotr Soroczyński, główny ekonomista Krajowej Izby Gospodarczej. – To wynika z tego, że na świecie jest bardzo dużo czynników ryzyka – wyjaśnił.
Łukasz Tarnawa, główny ekonomista Banku Ochrony Środowiska, jako czynnik ryzyka, którego materializacja mogłaby zdewastować gospodarkę Europy, wskazał nałożenie przez USA ceł na import samochodów z UE. Uspokajał jednak, że to obecnie nie wydaje się bardzo prawdopodobne. – Zazwyczaj kryzysy wybuchają tam, gdzie jest dobrze i gdzie ten optymizm zaciemnia obraz. A dekadę po kryzysie takie miejsca w globalnej gospodarce trudno znaleźć. Gdybym miał jednak szukać takiego ogniska kryzysu, to mogłyby nim być Chiny – dodał Tarnawa.
Mrowiec z kolei jako potencjalne źródło kolejnego kryzysu wskazał duże zadłużenie niektórych państw, w tym w strefie euro. – To nie jest problem dopóty, dopóki inflacja jest niska, a w rezultacie niskie są stopy procentowe i rentowności obligacji. Ale jeśli pojawi się globalny impuls inflacyjny, banki centralne staną przed dylematem. Z jednej strony należałoby urealnić stopy procentowe, z drugiej strony rynki finansowe mogą wtedy zacząć wyceniać to, jakie to może mieć konsekwencje dla finansów publicznych państw. To mogłoby wywołać kryzys zadłużeniowy – tłumaczył ekonomista.