Dobiegamy do kresu zwyżek cen akcji w Stanach Zjednoczonych, czy końca hossy nie widać?
Ten rok jest bardzo specyficzny. Za cały wzrost indeksów odpowiada siedem spółek, które rosną po kilkadziesiąt procent i mają duży udział w Nasdaqu i S&P 500. Pozostałe 493 spółki są na lekkim minusie albo w okolicach zera. Jest to sytuacja podobna do tej z 1971 r. Wtedy 50 spółek ciągnęło rynek i wydawało się, że ich kursy nigdy nie spadną. Potem przyszły wysoka fala inflacyjna, pierwszy kryzys naftowy i nie było co zbierać. Była to stracona dekada, ale w jednym segmencie rynek zachowywał się bardzo dobrze. W spółkach nisko wycenionych, czyli tzw. value.
Popatrzmy, jak teraz wygląda rynek. Mamy ok. 32 proc. wzrostu na Nasdaqu za sprawą kilku spółek. 10 proc. wzrostu na S&P 500, w okolicach zera jest wskaźnik, w którym każda firma ma taki sam udział, a spółki nisko wycenione mają w tym roku 9,2 proc. spadku. Jesteśmy w bardzo analogicznej sytuacji.
Ostatni tydzień wiele zmienia. Spółki najmniejsze zanotowały 52-tygodniowe dno, a potem miały cztery najlepsze sesje od dłuższego czasu. To pokazuje, że rynek się zmienia. W przeszłości, po takiej sytuacji, przez kolejne 12 miesięcy rynek średnio rósł 25 proc. Można powiedzieć, że to początek hossy na rynku amerykańskim, ale nie w każdym segmencie. Najtańsze spółki mają jednocyfrową cenę do zysku, podobnie jak w Polsce. Wskaźnik free cash flow na poziomie nawet kilkunastu procent. Są to bardzo dobre parametry wyjściowe do dalszych zwyżek.