Zewsząd słychać zaczerpnięte z literatury pytanie, czy Chińczyki trzymają się mocno. Odpowiedź jest prostsza niż kiedykolwiek: trzymają się bardzo mocno, może jak nigdy dotąd. To zasługa ich gospodarki.
Giełdy chińskie falują wprawdzie, podobnie zresztą jak inne rynki na świecie, ale na zawrotnie wysokim poziomie. Nie szkodzi im słaby dolar, bijący w eksport Chin, wysoka inflacja czy zamieszanie wokół Tybetu. Dziwaczne zestawienie? Pozornie. Wielkie pieniądze mają zwykle dużo wspólnego z wielką polityką.
Można by rzec, że inwestorzy i biznesmeni Tybetem się nie przejmują. Inaczej niż na przykład sportowcy, którzy wiedzą, że ich olimpijskie występy mogą się odbywać w cieniu trwającej lub niedawnej masakry.
Sportowcy nie chcą nawet słyszeć o bojkocie igrzysk w Pekinie, bo to impreza, do której przygotowywali się latami i bez której ich sportowe życie traci sens. Nie rozumieją też, dlaczego to właśnie oni mieliby składać ofiarę w imieniu obojętnego świata. Nadto, rozpędzonej machiny sportowej i tym bardziej biznesowej nie da się zatrzymać, nie wywołując katastrofy. Nie dziwmy się więc, że bojkot igrzysk nie wchodzi w grę. Mniej zrozumiałe jest, dlaczego niewielu chce zrezygnować z udziału w uroczystości otwarcia igrzysk. Nieobecność jest jedyną formą protestu, na którą sportowcy mogą sobie pozwolić, nie ryzykując dyskwalifikacji (a politycy - istotnego uszczerbku w relacjach z azjatyckim tygrysem). Cóż, ostatecznie to ich święto i oni sami powinni zadecydować, jak mają się zachować.
Nikt nie wspomniał jednak o formie bojkotu, która jest w zasięgu ręki. I która, jako incydentalna, nie wywoła - bo nie może - ani reperkusji politycznych, ani gospodarczych. Po prostu... nie musimy oglądać kolorowych, wspaniałych i dumnych Chin podczas igrzysk. W ogóle nie musimy oglądać igrzysk. Może nawet nie powinniśmy. Sportowcy dostaną stypendia i medale, politycy ogrzeją się w ich blasku lub nie (stosownie do tego, co będą chcieli akurat zademonstrować), działacze zwiedzą Pekin, sponsorzy wyemitują reklamy, a kibice i tak przecież poznają wyniki. Owszem, zrezygnują z widowiska, ale czy mogliby je spokojnie oglądać? Show must go on - z jednym wyjątkiem: po prostu przed telewizorami nie będzie widzów. Tak świat może się dosłownie odwrócić od tych, którzy czynią krzywdę słabszym. A mówiąc brutalnie: świat może się wypiąć. Niech Chiny stroją się i prężą dla siebie.