Czytam od lat, że Stany Zjednoczone są wyjątkowo zadłużonym krajem, a Amerykanie żyją wprawdzie w dobrobycie, ale na kredyt. I że prędzej czy później muszą za to zapłacić. Za część tej zapłaty uznano trwający kryzys finansowy - jako dość oczywisty skutek wcześniejszego rozpasania. Ponieważ jednak przybrał on dramatyczne rozmiary, zagrażając nie tylko amerykańskiej, ale i światowej gospodarce, a może w ogóle zagrażając gospodarce takiej, jaką znamy z ostatnich dziesięcioleci, rząd USA ima się przeróżnych sposobów, by wesprzeć rynki.
W zestawie jego narzędzi oraz w arsenale Fedu są nie tylko obniżki stóp procentowych (przyczyniające się do kreacji pieniądza), bezpośrednie pompowanie - przy współudziale innych banków centralnych - do systemu finansowego dziesiątek i setek miliardów dolarów (pod zastaw i takich aktywów, na które dawniej bankierzy nie chcieliby nawet spojrzeć), ale też akcje ratunkowe, polegające na przejmowaniu udziałów i pożyczaniu wielkich kwot upadającym komercyjnym molochom. Pomińmy kwestię, jak wiele ma to wspólnego z wolnym rynkiem. Nikt się o to specjalnie nie martwi, wiedząc, że liberalne dogmaty są mniej istotne niż realna zapaść i realne problemy, do których kryzys prowadzi.
Tych, którzy mieli dotąd wątpliwości co do rozmiaru załamania i potencjalnego ryzyka z nim związanego, nadzwyczajność i skala podjętych dotąd i planowanych działań powinny ostatecznie przekonać.
Upadłość nawet tylko kilku finansowych gigantów mogłaby wywołać lawinę, której skutki trudno sobie wyobrazić. Skoro jednak strach ma wielkie oczy, czemu miałbym nie widzieć oczyma wyobraźni kolejek przed bankami nie tylko w USA, ale i w Europie? Kolejek wywołanych paniką i choćby irracjonalnymi obawami. To nic, że teraz upadają banki inwestycyjne. Każdy gdzieś finansuje swoją działalność. Brak płynności lub niespodziewane bankructwo cenionego dotąd partnera mogłoby zachwiać najpotężniejszym gospodarczym organizmem, który niewiele miał wspólnego z kredytami hipotecznymi. Rynek to system naczyń połączonych - czy m.in. nie dlatego zdecydowano się ratować AIG? Teraz mowa jest o kompleksowych rozwiązaniach zamiast incydentalnych akcji - o stworzeniu specjalnego państwowego funduszu na przejęcie ryzykownych aktywów. Wygląda to jak próba zapanowania nad chaosem. Jako też akt rozpaczy: państwo, ostatnia instancja, bierze wszystkie kłopoty (no, może jednak nie wszystkie, Lehman Brothers jest przecież jakąś przestrogą) na siebie, a potem będzie się martwić o konsekwencje. Budżet USA zamierza przeznaczyć na to 700 mld dolarów, a więc wielokrotność ogromnych kwot wydanych ostatnio na ratowanie AIG czy Freddie Mac i Fannie Mae.
Program ratunkowy wymaga bardzo szczegółowej analizy. Na razie rzuca się w oczy stwierdzenie, że zagrożone aktywa mają być kupowane na warunkach rynkowych. To oznacza chyba, że jeśli są niewiele warte, ich właściciele otrzymają niewielką zapłatę. Może to czasowo poprawić ich płynność, ale nie wycenę portfeli.