Problem, który ma obecnie amerykański Departament Skarbu, polega na tym, że nie może on polegać na bonach skarbowych, gdyż są one „mieczem obosiecznym”. W poprzednim kwartale preferował ich emisje, gdyż rentowności obligacji o dłuższym okresie zapadalności były bardzo wysokie, a on nie chciał zwiększać presji na rynku. Problem z bonami skarbowymi polega jednak na tym, że trzeba je refinansować co trzy–sześć miesięcy, spłacać oprocentowanie i emitować więcej. Najlepszym rozwiązaniem jest więc przeniesienie części z tych emisji na dług o dłuższej zapadalności, nawet jeśli stopy procentowe wciąż są stosunkowo wysokie. Problem z tymi przenosinami jest jednak taki, że jeśli problem z inflacją nie zostanie rozwiązany, to nie będzie chętnych do kupowania obligacji z tej części krzywej rentowności, gdyż są one wrażliwe na ten czynnik i można na nich stracić sporo pieniędzy. 7 lutego Departament Skarbu wyemitował rekordową liczbę obligacji dziesięcioletnich. Emisja sięgnęła 42 mld dol. Popyt był bardzo dobry. Było tak jednak dlatego, że inwestorzy kupują dziesięciolatki jako aktywa z „bezpiecznej przystani”. Zakładając, że ich rentowność wynosi 4 proc. i w ciągu roku wzrośnie o 100 pkt baz., to inwestorzy mogą stracić na nich tylko 2,5 proc. Jeśli jednak rentowność spadnie do 3 proc., to zarobią 10 proc. Jest to więc „bezpieczna przystań”. Inaczej jest jednak w przypadku obligacji trzydziestoletnich. Jeśli ich rentowność to około 4,3 proc., a spadnie do 3,3 proc., to inwestorzy mogą zarobić 15–20 proc. Jeśli jednak pójdą podobnie mocno w górę, to mogą stracić 50 proc. Relacja nagrody do ryzyka jest więc w ich przypadku zupełnie inna. Robienie „zakładu” na obligacjach o tak długiej zapadalności jest więc w USA niebezpieczne, gdyż trendy inflacyjne nie są tam aż tak wyraźne. A jeśli aukcje nie przyniosą dużego popytu? To będzie prowadziło do wyprzedaży obligacji z tej części krzywej rentowności. Jeśli inwestor nie chce tracić pieniędzy, to powinien zainteresować się obligacjami z przedniej części krzywej, czyli mającymi zapadalność do pięciu lat. By zacząć na nich ponosić straty, rentowności musiałaby skoczyć o 150–200 pkt baz. w ciągu roku. Obligacje dziesięcioletnie mają natomiast dobry stosunek ryzyka do nagrody. Gdy inwestuje się w dług o dłuższej zapadalności, trzeba być ostrożnym, bo żyjemy w niepewnych czasach.
Do cięcia stóp szykuje się też EBC, a większość analityków spodziewa się, że zacznie je w czerwcu. To zresztą sugerowała Christine Lagarde, prezes EBC.
Europa jest kompletnie odmiennym obszarem makroekonomicznym od USA. Uważam, że początek cięć w strefie euro byłby uzasadniony już w marcu. EBC nie będzie jednak wtedy dążył do cięcia stóp. Z prostego powodu. Cięcie stóp tak wcześnie, w momencie gdy Rezerwa Federalna by ich nie obniżała, prowadziłoby do osłabienia euro wobec dolara. Pamiętajmy, że wszystkie surowce są wyceniane w dolarach. Byłby więc potencjał do powrotu presji inflacji. Rok 2024 będzie dla głównych banków centralnych, czyli dla Fedu, EBC i Banku Anglii, upływał pod hasłem z „Trzech muszkieterów”: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Uniknięcie niezharmonizowanych cyklów luzowania polityki pieniężnej może zagwarantować „miękkie lądowanie” po obu stronach Atlantyku. Wiemy z czasów globalnego kryzysu finansowego, że problemy jednej z tych gospodarek mogą stać się systemowe dla wszystkich trzech gospodarek.
Nie widzimy ostatnio wielkiej presji na rentowności obligacji państw strefy euro. Inwestorzy zbytnio nie obawiają się o te kraje, zwłaszcza że Grecja ma wyższy wzrost PKB niż Niemcy. Jak może kształtować się w nadchodzących miesiącach sytuacja na rynku obligacji państw z peryferii strefy euro?
Jednym z czynników, które pozwalają EBC na to, by obecnie wstrzymywać się z obniżkami stóp, jest to, że nie ma wiele zmienności na rynku obligacji poszczególnych państw strefy euro, a spread pomiędzy włoskimi a niemieckimi obligacjami dziesięcioletnimi jest mocno poniżej 200 pkt baz. Normalnie EBC zaczyna się niepokoić, jeśli przekracza 200 pkt baz., gdyż staje się to problemem politycznym.
Obecnie EBC nie spieszy się jednak z cięciami. Jego prognozy mówią o poprawie wzrostu gospodarczego w strefie euro w tym roku. Inflacja ma wyhamować, a ludzie będą mieć więcej pieniędzy do wydania. To przyczyni się do przyspieszenia wzrostu gospodarczego, ale nie w takiej skali jak w USA. W Europie wydatki fiskalne są bowiem dużo niższe niż w USA.