Przyjęte wówczas tzw. kryteria konwergencji określały warunki, jakie państwa powinny spełnić, by móc przyjąć wspólną walutę. Przewidują one m.in., że deficyt finansów publicznych kraju aspirującego do eurolandu nie powinien przekraczać 3 proc. PKB, a dług publiczny 60 proc. PKB. Na przyjęcie takich kryteriów naciskał wówczas niemiecki kanclerz Helmut Kohl.
Jednakże francuski prezydent Francois Mitterrand oraz włoski premier Gulio Andreotti zdołali wymóc na Niemcach zobowiązanie, że 1 stycznia 1999 r. automatycznie i nieodwołalnie powstanie unia walutowa. Z góry przyjęto więc „rozkład jazdy euro", nie przejmując się specjalnie tym, że w wyznaczonym czasie może się zdarzyć, że nikt nie będzie spełniał kryteriów z Maastricht. Taki scenariusz był bardzo prawdopodobny – w 1996 r. warunki przyjęcia do unii walutowej spełniał jedynie Luksemburg. Choć można się było spodziewać, że Grecja nie zdąży na czas ze spełnieniem kryteriów konwergencji, już w 1996 r. zaczęto drukować banknoty euro z napisami w greckim alfabecie (ostatecznie Grecję przyjęto, pomimo niespełniania przez nią kryteriów konwergencji).
Co prawda Niemcy domagali się wówczas ścisłego kontrolowania budżetów państw eurolandu, ale ich opór złamano, godząc się na siedzibę EBC we Frankfurcie oraz na to, by nowy unijny pieniądz nazywał się euro zamiast ecu (Berlinowi nazwa ecu skojarzyła się z pierwszymi francuskimi złotymi monetami, więc upierał się on, by nową walutę nazwać inaczej...). W 1997 r. przyjęto tzw. pakt stabilności i wzrostu nakazujący państwom trzymać się kryteriów konwergencji także po wejściu do strefy euro. Tyle że układ ten został złamany już kilka lat później przez... Niemcy i Francję.
W 2005 r. zmodyfikowano go, pozwalając m.in. na niestosowanie się do kryterium deficytu, np. gdy państwo chce wydawać więcej na naukę, ochronę środowiska, infrastrukturę czy reformy emerytalne. Jak widać, dyscyplina fiskalna w strefie euro niemal zawsze była fikcją.