Epoka ultraniskich stóp procentowych się kończy – przynajmniej na sporej części rynków wschodzących. Najwyższa od wielu lat inflacja zmusiła do podwyżek stóp m.in.: Narodowy Bank Polski oraz jego odpowiedniki z Czech, Węgier i Rumunii. Zacieśniają politykę pieniężną również niektóre banki centralne z rynków rozwiniętych – na przykład Norges Bank czy Bank Centralny Islandii. Inwestorzy spodziewają się, że już w grudniu stopy może podwyższyć Bank Anglii i zastanawiają się, czy amerykański Fed zrobi to w drugiej połowie przyszłego roku, czy też może nieco wcześniej. Ale są też banki centralne, które wciąż trzymają się polityki ultraniskich stóp.
Niektóre z nich nie muszą ich podnosić, bo problem wysokiej inflacji ominął ich gospodarki. To Bank Japonii i Szwajcarski Bank Narodowy (SNB). Inflacja konsumencka w Szwajcarii wyniosła w październiku tylko 1,2 proc. r./r. To zbyt mało, by sprowokować choćby najmniejsze zacieśnianie polityki pieniężnej. Bardziej „jastrzębi" kurs szwajcarskiego banku centralnego byłby wręcz niepożądany, gdyż prowadziłby do umocnienia franka, a to uderzyłoby w eksporterów. SNB może więc jeszcze długo utrzymywać swoją główną stopę procentową na rekordowo niskim poziomie minus 0,75 proc. Tak samo nie zapowiada się, by Bank Japonii w przewidywalnej przyszłości podniósł swoją główną stopę procentową z poziomu minus 0,1 proc. Inflacja konsumencka w Kraju Kwitnącej Wiśni wyniosła przecież we wrześniu zaledwie 0,2 proc. r./r. Prawdę mówiąc, Bank Japonii od wielu lat próbuje inflację pobudzić i jakoś mu się to nie udaje. Choć wtłoczył do gospodarki ogromne pieniądze, to jedyną inflacją, jaką podsycił, jest wzrost cen akcji na giełdzie tokijskiej.
Bank Japonii oraz SNB to jednak przypadki szczególne. Obok nich istnieją jednak banki centralne, które utrzymują bardzo niskie stopy procentowe, bo uważają skok inflacji za tymczasowy (tak jak amerykański Fed) lub po prostu nie za bardzo mogą sobie na podwyżki pozwolić.
Europejskie bastiony
Inflacja i stopy procentowe od dłuższego czasu wywołują zmartwienia wśród inwestorów z rynku polskiego. W październiku inflacja HICP (czyli liczona według zharmonizowanego koszyka przez Eurostat) wyniosła w Polsce 6,4 proc. r./r. Obliczana według metodologii GUS była jeszcze wyższa – sięgnęła 6,8 proc. To zmusiło NBP do dwukrotnej podwyżki głównej stopy procentowej, o łącznie 1,15 pkt proc., do 1,25 proc. Zacieśnianie polityki pieniężnej zostało uznane przez wielu analityków za dosyć spóźnione – względem Czech i Węgier. Są jednak w Unii Europejskiej kraje, które potrzebują podwyżek stóp dużo bardziej niż Polska. Według Eurostatu inflacja HICP wyniosła w Estonii 6,8 proc. r./r., a na Litwie – aż 8,2 proc. W krajach tych obowiązuje jednak zerowa główna stopa procentowa Europejskiego Banku Centralnego. A nic nie zapowiada, by została ona w nadchodzących miesiącach podwyższona.
Decydenci z Frankfurtu pewnie w niewielkim stopniu zwracają uwagę na wzrost cen w takich małych gospodarkach, jak Litwa czy Estonia. Czy jednak mogą ignorować przyspieszenie inflacji w największych gospodarkach Eurolandu? W Hiszpanii inflacja HICP sięgnęła w październiku 5,4 proc., a przecież rok wcześniej kraj ten był pogrążony w deflacji. W Niemczech doszła już do 4,6 proc., a w całej strefie euro – do 4,1 proc. Jest więc już wyraźnie powyżej celu wyznaczonego przez EBC. Jak reaguje na to unijny bank centralny? Latem zaprzeczał, by skok inflacji był czymś więcej niż „tymczasową" niedogodnością wynikającą z zaburzeń w globalnych łańcuchach dostaw. We wrześniu wprowadził lekkie modyfikacje do programu QE. Być może w grudniu ogłosi wygaszanie pandemicznego programu skupu aktywów (nazywanego oficjalnie PEPP), tak by zakończył się on w marcu. „Stary" program QE nadal będzie jednak realizowany, a główna stopa procentowa jeszcze długo pozostanie zerowa.