Trudno było się spodziewać kontynuacji zwyżki, po tym, jak dzień wcześniej rynek amerykański poszedł w górę najmocniej od 24 listopada. Jednocześnie ruch w górę był na tyle imponujący, że stworzył nadzieje na trwalszą poprawę koniunktury, więc presja podaży nie była zbyt silna. Środowe notowania były czasem analizowania tego, czy poprzednia sesja miała większe znaczenie dla rozwoju wypadków w przyszłości. W tym względzie warto zwrócić uwagę na kilka elementów pozwalających nadać wtorkowemu rajdowi prawidłowe proporcje. Skala zwyżki tylko o połowę odbiegała od średniej zmienności amerykańskiej giełdy w ostatnich 5 dniach i niewiele więcej od wahań z ostatnich 4 tygodni. Wzrost S&P 500 nie doprowadził nawet do zniwelowania strat z tego miesiąca, a pozwolił jedynie odrobić straty z poprzednich 6 sesji. Indeks nadal jest na najniższym poziomie od 1996 r. Tym samym nie ma powodów, by wyciągać z jednego nawet bardzo silnego wzrostu dalej idące wnioski. Trzeba go traktować jako część obecnego krajobrazu rynkowego, który cechuje się podwyższoną zmiennością. Żaden z piętnastu 4-proc. i większych ruchów w górę, jakie miały miejsce od jesieni 2008 r., nie doprowadził do trwalszej poprawy koniunktury. Równocześnie kupno po tak silnej zwyżce nie przynosiło dużych zysków nawet w krótkim terminie.Trudno też znaleźć argumenty do większego optymizmu z fundamentalnego widzenia. Ani słowa Bernanke (podtrzymał ponownie gotowość do wspierania kapitałowego banków), ani wiadomości z Citigroup (który dziś nie ma takiego znaczenia, jak jeszcze u progu tego roku czy rok temu), nie były przełomowe. Dlatego po jednej sesji nie warto przechodzić do obozu optymistów. Na to przyjdzie czas, albo gdy kolejne sesje potwierdzą siłę amerykańskiej giełdy, jaką wykazała we wtorek, albo gdy zmniejszą się szerokość i obroty w trakcie dalszych zniżek.