Efekt Trumpa dopadł mnie w czwartek w ubiegłym tygodniu, kiedy siedząc przy kawie z pewnym prezesem spółki giełdowej, dostałem powiadomienie, że bitcoin osiągnął cenę stu tysięcy dolarów. Rozterki osiągnęły apogeum. Sprzedać czy trzymać dalej? Nie sprzedałem. W nocy z czwartku na piątek cena spadła już wyraźnie, o kilka tysięcy. Nadal nie sprzedaję, ale powoli można by zacząć pisać memuar drobnego spekulanta na własnym przykładzie. Nie dorównam w tym zajęciu ani na jotę Rafałowi Zaorskiemu, ale odczuwam za to jeszcze większy niż dotąd respekt do jego wytrzymałości, że tak powiem, neurologicznej. Zostawiam zatem bitcoina w portfelu, zakładając, że do dnia zaprzysiężenia Donalda Trumpa i inauguracji jego prezydentury, 20 stycznia 2025 r., wiele się może jeszcze wydarzyć.
A może najbardziej wydarzy się dokładnie 20 stycznia. Rynki kierują się zwierzęcymi instynktami i uwielbiają symbolikę. A druga moja spekulancka myśl to już nawet nie myśl, lecz frustracja – dlaczego nie byłem taki mądry, gdy na początku roku kupowałem krypto? Trzeba było kupić więcej. Tylko że wtedy mówiło się o zbliżającym się halvingu BTC. A to, że niemożliwe wydawałoby się zwycięstwo Trumpa przyniesie takie owoce w kryptoaktywach, nie przyszło mi zwyczajnie do głowy. Wniosek – trzeba stale, ale to stale, łączyć te Jobsowe kropki.
A dominacja Ameryki w obrocie kapitałem na rynkach akcji nie zaczęła się wraz z ostatnią kampanią prezydencką, lecz znacznie wcześniej. Z grubsza, trwa od kilkunastu lat. I to jest naprawdę fenomen wcześniej niespotykany, a przynajmniej nie w okresie ostatnich 30 lat. Aczkolwiek nie o zdarzeniowości tu mowa, lecz o procesie i długim trwaniu. W przypadku Ameryki to historia licząca sobie już z dziesięć ostatnich lat.
Na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic dziwnego, że na rynkach kapitałowych zapanowało przekonanie o wyjątkowości giełd nowojorskich. Do tego stopnia, że gdy ktoś używa eleganckiego słowa „exceptionalism”, to wszyscy wiedzą, że chodzi właśnie o TEN giełdowy rynek. W końcu USA nadal są największą gospodarką, chociaż o coraz cieńszy włos przed chińską. I nawet jeśli świat w paru strategicznych regionach (spuszczamy kurtynę milczenia nad Europą) rozwijał się gospodarczo, to Ameryka... rozwijała się jeszcze szybciej.
Tyle że udział PKB USA w światowym PKB to, owszem, bardzo dużo, bo jakieś 25–27 proc., natomiast udział wartości amerykańskich spółek giełdowych w całej globalnej kapitalizacji giełdowej sięga 70 proc. Jest tu jakaś dysproporcja, prawda? No ale daje się to wyjaśnić. Spółki amerykańskie udowadniają, że potrafią zarabiać dla swoich akcjonariuszy; potrafią zarabiać nie tylko na rynku krajowych, ale globalnie, i w dodatku część z nich tworzy innowacyjne technologie zmieniające naszą rzeczywistość. Niemniej wrażenie, że amerykańskie giełdy odłączyły się od Ziemi i mkną w kosmos, jest wyraźne. I znowu, tak samo jak w obszarze kryptowalut, ten kosmiczny rejs stanie się jeszcze bardziej zdumiewający wraz z prezydenturą Trumpa. O ile oczywiście coś się nagle nie zepsuje.