W ostatnim czasie głośnym tematem na rynkach jest projekt budżetu państwa na rok 2020 i towarzysząca mu dyskusja, czy brak deficytu to sukces, czy też nie ma się z czego cieszyć. W mojej ocenie najpierw powinniśmy spróbować zadać sobie pytanie, czy budżet bez deficytu w ogóle powinien być naszym celem.
Moim zdaniem każdą tego rodzaju dyskusję należy zacząć od pochwały idei zdrowych finansów publicznych. W erze pęczniejących długów publicznych i coraz powszechniejszych programów ich skupowania ustabilizowanie relacji długu do PKB i brak niestandardowych narzędzi w orężu RPP to sytuacja, która w wielu gospodarkach rozwiniętych przypomina zamierzchłe czasy i do której politycy zapewne chętnie by się przenieśli. Wypada napisać, że to zasługa nas wszystkich – sukces transformacji, integracja w ramach Unii, skuteczne konkurowanie na europejskich rynkach. Choć przed polską gospodarką jeszcze wiele wyzwań, to sam fakt tempa wzrostu, który udaje się utrzymywać, pokazuje potencjał polskich firm i pracowników. Bez wątpienia relację dług/PKB dużo łatwiej utrzymać w ryzach przy solidnym wzroście PKB, do czego jeszcze przejdę.
Należy również odnotować sukcesy rządu w poprawie ściągalności podatków pośrednich. Notowane tu wpływy to więcej niż jedynie efekt dobrej koniunktury gospodarczej. Na razie też nie sprawdziły się obawy, że związane z tym nowe obowiązki mogą być hamulcem dla gospodarki, choć w obliczu ogólnego wzrostu poziomu regulacji takich zagrożeń nie można ignorować. Oczywiście dalsza zakładana poprawa ściągalności będzie coraz trudniejsza, ale jak do tej pory rząd ma w tej materii sporą wiarygodność.
W rocznym budżecie państwa na bilans zawsze wpływ ma wiele czynników o charakterze jednorazowym. Krytycy słusznie punktują, że tym razem jest ich bardzo dużo. Oczywiście można uznać, że efekt wpływu do budżetu w skali niemal 10 mld zł rocznie przez dwa lata z tytułu zmiany OFE na IKE jest wtórny wobec planu zmiany systemu emerytalnego. Prawdą jest jednak, że jest to w pewnym sensie skonsumowanie przyszłych podatków od emerytur już w latach 2020 i 2021. Podobnie fakt, iż w budżecie nie ma zapisanych 10 mld zł po stronie wydatków z przeznaczeniem na 13. emeryturę, formalnie wynika z braku tego rozwiązania w formie ustawy. Znów można tu wyjść z założenia, że pozostawiona elastyczność decyzyjna w tej kwestii jest dobra, choć trudno sobie wyobrazić, iż rząd miałby się z takiej decyzji wycofać. Niezależnie od tego, jak traktować te programy, wypadałoby uwzględnić kwoty z nimi związane (oraz kilka mniejszych, np. wpływy ze sprzedaży częstotliwości 5G) przy porównaniu projektu z latami poprzednimi i rokiem obecnym.
Moim zdaniem jednak to nie jest istota problemu. Nie jest dobrze, jeśli w celu pokazania na papierze projektu budżetu bez deficytu wprowadza się rozwiązania, które gospodarce po prostu szkodzą. Inaczej nie można ocenić planu zniesienia limitu 30-krotności przeciętnego wynagrodzenia, powyżej którego obecnie nie odprowadza się składek ZUS. Przypomnijmy, iż będzie to rodzić konieczność wypłacania w przyszłości bardzo wysokich emerytur, co znacznie obciąży finanse publiczne. Takie rozwiązanie nie ma najmniejszego sensu – pierwszy filar systemu emerytalnego powinien gwarantować pewnego rodzaju minimalne zabezpieczenie. Osoba lepiej zarabiająca może przecież ustanowić dodatkowe zabezpieczenie, choćby w postaci zwiększenia składki na PPK czy poprzez samodzielne inwestycje kapitałowe (kłaniają się IKE i IKZE). Mało tego, wiele osób potraktuje takie oskładkowanie jako opodatkowanie, gdyż już obecna wiara w przyszłe możliwości ZUS w zakresie wypłaty wysokich świadczeń jest w społeczeństwie niewielka. Uderzy to w segment rynku pracy, który już teraz jest dla firm ogromnym wyzwaniem, czyli wykwalifikowanych specjalistów. Z jednej strony zatem rząd wykonuje słuszny manewr w postaci obniżenia podstawowej stawki PIT, z drugiej zaś zwiększa klin podatkowo-składkowy w najbardziej czułym segmencie rynku.