Czy potrzebujemy zrównoważonego budżetu?

Nie jest dobrze, jeśli w celu pokazania na papierze projektu budżetu bez deficytu wprowadza się rozwiązania, które gospodarce po prostu szkodzą

Publikacja: 06.09.2019 06:00

Przemysław Kwiecień, CFA doradca inwestycyjny, główny ekonomista, X-Trade Brokers DM

Przemysław Kwiecień, CFA doradca inwestycyjny, główny ekonomista, X-Trade Brokers DM

Foto: materiały prasowe

W ostatnim czasie głośnym tematem na rynkach jest projekt budżetu państwa na rok 2020 i towarzysząca mu dyskusja, czy brak deficytu to sukces, czy też nie ma się z czego cieszyć. W mojej ocenie najpierw powinniśmy spróbować zadać sobie pytanie, czy budżet bez deficytu w ogóle powinien być naszym celem.

Moim zdaniem każdą tego rodzaju dyskusję należy zacząć od pochwały idei zdrowych finansów publicznych. W erze pęczniejących długów publicznych i coraz powszechniejszych programów ich skupowania ustabilizowanie relacji długu do PKB i brak niestandardowych narzędzi w orężu RPP to sytuacja, która w wielu gospodarkach rozwiniętych przypomina zamierzchłe czasy i do której politycy zapewne chętnie by się przenieśli. Wypada napisać, że to zasługa nas wszystkich – sukces transformacji, integracja w ramach Unii, skuteczne konkurowanie na europejskich rynkach. Choć przed polską gospodarką jeszcze wiele wyzwań, to sam fakt tempa wzrostu, który udaje się utrzymywać, pokazuje potencjał polskich firm i pracowników. Bez wątpienia relację dług/PKB dużo łatwiej utrzymać w ryzach przy solidnym wzroście PKB, do czego jeszcze przejdę.

Należy również odnotować sukcesy rządu w poprawie ściągalności podatków pośrednich. Notowane tu wpływy to więcej niż jedynie efekt dobrej koniunktury gospodarczej. Na razie też nie sprawdziły się obawy, że związane z tym nowe obowiązki mogą być hamulcem dla gospodarki, choć w obliczu ogólnego wzrostu poziomu regulacji takich zagrożeń nie można ignorować. Oczywiście dalsza zakładana poprawa ściągalności będzie coraz trudniejsza, ale jak do tej pory rząd ma w tej materii sporą wiarygodność.

W rocznym budżecie państwa na bilans zawsze wpływ ma wiele czynników o charakterze jednorazowym. Krytycy słusznie punktują, że tym razem jest ich bardzo dużo. Oczywiście można uznać, że efekt wpływu do budżetu w skali niemal 10 mld zł rocznie przez dwa lata z tytułu zmiany OFE na IKE jest wtórny wobec planu zmiany systemu emerytalnego. Prawdą jest jednak, że jest to w pewnym sensie skonsumowanie przyszłych podatków od emerytur już w latach 2020 i 2021. Podobnie fakt, iż w budżecie nie ma zapisanych 10 mld zł po stronie wydatków z przeznaczeniem na 13. emeryturę, formalnie wynika z braku tego rozwiązania w formie ustawy. Znów można tu wyjść z założenia, że pozostawiona elastyczność decyzyjna w tej kwestii jest dobra, choć trudno sobie wyobrazić, iż rząd miałby się z takiej decyzji wycofać. Niezależnie od tego, jak traktować te programy, wypadałoby uwzględnić kwoty z nimi związane (oraz kilka mniejszych, np. wpływy ze sprzedaży częstotliwości 5G) przy porównaniu projektu z latami poprzednimi i rokiem obecnym.

Moim zdaniem jednak to nie jest istota problemu. Nie jest dobrze, jeśli w celu pokazania na papierze projektu budżetu bez deficytu wprowadza się rozwiązania, które gospodarce po prostu szkodzą. Inaczej nie można ocenić planu zniesienia limitu 30-krotności przeciętnego wynagrodzenia, powyżej którego obecnie nie odprowadza się składek ZUS. Przypomnijmy, iż będzie to rodzić konieczność wypłacania w przyszłości bardzo wysokich emerytur, co znacznie obciąży finanse publiczne. Takie rozwiązanie nie ma najmniejszego sensu – pierwszy filar systemu emerytalnego powinien gwarantować pewnego rodzaju minimalne zabezpieczenie. Osoba lepiej zarabiająca może przecież ustanowić dodatkowe zabezpieczenie, choćby w postaci zwiększenia składki na PPK czy poprzez samodzielne inwestycje kapitałowe (kłaniają się IKE i IKZE). Mało tego, wiele osób potraktuje takie oskładkowanie jako opodatkowanie, gdyż już obecna wiara w przyszłe możliwości ZUS w zakresie wypłaty wysokich świadczeń jest w społeczeństwie niewielka. Uderzy to w segment rynku pracy, który już teraz jest dla firm ogromnym wyzwaniem, czyli wykwalifikowanych specjalistów. Z jednej strony zatem rząd wykonuje słuszny manewr w postaci obniżenia podstawowej stawki PIT, z drugiej zaś zwiększa klin podatkowo-składkowy w najbardziej czułym segmencie rynku.

Tym samym można mieć obawy o inwestycje w gospodarce. Samorządy już narzekają, że obniżenie podatku dochodowego (choć moim zdaniem uzasadnione) zmusi je do cięć wydatków. Firmy mające z jednej strony perspektywę możliwego spowolnienia gospodarczego, z drugiej zaś rosnące koszty pracy (pracownicy przynajmniej częściowo będą oczekiwać pokrycia nowych składek przez pracodawcę) mogą ograniczyć plany inwestycyjne.

Po prezentacji projektu ustawy budżetowej pojawiły się głosy, że rząd niepotrzebnie zacieśnia budżet akurat w momencie, gdy w Europie mamy spowolnienie. W mojej ocenie po uwzględnieniu czynników jednorazowych nie widać istotnego zacieśnienia. Sam fakt dążenia do niskiego deficytu czy jego wyeliminowania jest godny pochwały, ale nie za cenę perspektyw gospodarczych.

Przemysław Kwiecień, CFA doradca inwestycyjny, główny ekonomista, X-Trade Brokers DM

Felietony
Początek kwartału w rytmie Hitchcocka
Materiał Partnera
Zasadność ekonomiczna i techniczna inwestycji samorządów w OZE
Felietony
Afera w tropikach
Felietony
Po co lista insiderów?
Felietony
Barwy przyszłości
Felietony
Private debt dla firm rodzinnych. Warto?
Felietony
Idzie nowe?