Skokowe osłabienie złotego jesienią 2008 r., po upadku banku Lehman Brothers, wywołało chyba jeden z największych we współczesnej historii gospodarczej Polski kataklizmów – tzw. problem opcji walutowych. W szczycie boomu gospodarczego duża część firm, mających istotną ekspozycję walutową związaną z importem towarów lub surowców czy sprzedażą produkcji za granicą, zabezpieczała ją za pomocą różnego rodzaju instrumentów finansowych. Inne, choć ich działalność nie wymagała stosowania zabezpieczeń, spekulowała na walutach. Obok forwardów (umów terminowych kupna-sprzedaży waluty po określonej cenie) firmy coraz częściej stosowały bardziej wyrafinowane narzędzia, jakimi były opcje – instrumenty pochodne dające jednej ze stron umowy prawo sprzedaży lub kupna waluty po określonym kursie, drugą zobowiązujące do jej realizacji. Sporą popularnością cieszyły się, ze względu na niskie koszty, umowy asymetryczne, dające jednej ze stron (głównie bankowi) prawo kupna lub sprzedaży dwukrotnie więcej waluty. Ponad 50-proc. aprecjacja euro i dolara od sierpnia 2008 r. do lutego 2009 r. sprawiła, że w krótkim czasie zobowiązania polskich firm z tytułu zawartych umów zaczęto liczyć w miliardach. Z grona giełdowych spółek niemal co trzecia w 2008 r. była stroną transakcji walutowych, a 100, według danych KNF na koniec 2008 r., zawierało umowy opcyjne. Pod koniec 2008 r. ich wycena oraz zrealizowany wynik, według szacunków „Parkietu”, sięgnęły nawet 1 mld zł na minusie.
Równolegle z szacowaniem strat rozpoczęto szukanie winnych całej tej sytuacji. Najczęściej wskazywano na banki, które miały zachęcać do zawierania toksycznych, jak je nazywano, opcji. W części spółek winowajców szukano też we własnych szeregach. Częściej sprawiedliwości szukano, karząc księgowych i dyrektorów finansowych, zdecydowanie rzadziej odpowiedzialnością obarczano członków zarządu. Czasami zarząd nad spółkami sprawowali ich główni właściciele lub powiązane z nimi osoby, co w oczywisty sposób wpływało na stanowisko dotyczące odpowiedzialności za problem z opcjami. Część firm uznało z kolei problem za wypadek przy pracy. W kilku przypadkach postanowiono jednak ukarać menedżerów w inny sposób, niż tylko nie udzielając im absolutorium.
[srodtytul]Prokuratorem i sądem w prezesa[/srodtytul]
[b]Grzegorz Bartosik[/b], były prezes Pol-Mot Warfamy, która na opcjach straciła 2 mln zł, został pierwszym i do tej pory jedynym członkiem zarządu spółki z GPW, którego próbowano pociągnąć do odpowiedzialności karnej. W 2008 r. zarząd złożył w prokuraturze zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez byłego prezesa. Władze Warfamy twierdziły m.in., że były jej sternik składał zlecenia wystawienia opcji, nie informując o tym rady nadzorczej. Po dwuletnim śledztwie prokuratura nie zdecydowała się na postawienie byłemu prezesowi zarzutów, nie dopatrując się naruszeń prawa. Bartosik, kierujący dziś firmą zajmującą się m.in. hurtową sprzedażą produktów z metali nieżelaznych, przekonuje, że na doniesienie do prokuratury zasłużył sobie w momencie, gdy po przejściu do konkurencyjnej firmy przejął kilkunastu ważnych dla Warfamy klientów. – Z firmy odszedłem po konflikcie z większościowym akcjonariuszem dotyczącym bieżącego zarządzania spółką – wyjaśnia. Dodaje też, że wbrew temu, co twierdzi dziś spółka, nie zawierał transakcji spekulacyjnych, a zabezpieczał ekspozycję walutową związaną z zagranicznymi kontraktami firmy.
Do sądu z byłym pracodawcą trafił [b]Jacek Rudnicki[/b], były prezes Sanwilu. Zarejestrowana w Lublinie spółka domaga się od byłego sternika odszkodowania za ponad 12 mln zł strat, które poniosła na opcjach. W pierwszej instancji sąd stanął po stronie Rudnickiego, ale jak powiedział nam Piotr Kwaśniewski, obecny prezes Sanwilu, spółka złożyła już odwołanie. Rudnicki, kierujący obecnie firmą handlującą kosmetykami, tłumaczy, że ze względu na trwające sprawy sądowe nie chce odnosić się do stawianych mu zarzutów. – Zdecydowanie nie zgadzam się ze stawianymi mi na sali sądowej, jak i w mediach ocenami mojej prezesury – mówi jedynie Rudnicki.