Gospodarkę USA, do której przez całe dekady pasowało określenie „go–go" (żywiołowa, dynamiczna), amerykańscy publicyści coraz częściej określają jako „so–so" (przeciętna). W ponad 3–proc. tempie, niegdyś stanowiącym dla niej normę, po raz ostatni rozwijała się w latach 2004–2005. Przez pięć lat od zakończenia ostatniej recesji – czyli teoretycznie w okresie ożywienia – amerykański PKB rósł średnio o 2,2 proc. rocznie. Ten rok miał wreszcie przynieść odmianę – MFW jeszcze w kwietniu prognozował wzrost PKB o 3,1 proc. – ale dziś wydaje się to nierealne.
Popularne wyjaśnienie niemrawego tempa wzrostu jako następstwa kryzysu finansowego, który zmusił do oszczędności banki, gospodarstwa domowe i wreszcie rząd, z upływem czasu brzmi coraz mniej przekonująco. Ekonomiści szukają więc innych wytłumaczeń paraliżu gospodarki. I coraz częściej wskazują, że jest on efektem wyhamowania wzrostu produktywności. – Ten temat wciąż przykuwa niewiele uwagi, szczególnie wśród kandydatów na prezydenta USA. Tymczasem da się obronić tezę, że stagnacja produktywności była bardziej destrukcyjna dla standardów życia Amerykanów niż recesja z lat 2007–2009 – uważa Paul Ashworth, główny ekonomista ds. USA w firmie analitycznej Capital Economics.
Nawet z niemrawym tempem wzrostu produktywności USA mogą jednak budzić zazdrość Wielkiej Brytanii. Tam bowiem wskaźniki produktywności, które od dawna są niższe niż po drugiej stronie Atlantyku, od kilku lat dosłownie stoją w miejscu. – To jest narodowa hańba – grzmiał kilka miesięcy temu publicysta „Daily Telegraph". Z tym że brytyjskie władze mają świadomość tego problemu. – To jest największe wyzwanie naszych czasów – powiedział w lipcu brytyjski sekretarz skarbu George Osborne, przedstawiając liczący 15 punktów plan poprawy wydajności Brytyjczyków.
Klucz do dobrobytu
To, że ekonomiści dopiero teraz źródeł niemrawego ożywienia w USA i na Wyspach zaczęli upatrywać w stagnacji produktywności, jest nieco zaskakujące, zważywszy, że każdy podręcznik ekonomii wymienia jej wzrost jako kluczowy motor rozwoju gospodarczego. Rosnąca produktywność oznacza, że przy danych nakładach czynników produkcji (praca, kapitał, wiedza) produkt końcowy gospodarki (dobra i usługi) się zwiększa. Jest to tożsame z poprawą standardu życia. Tymczasem hamujący wzrost efektywności anglosaskich gospodarek w przekuwaniu czynników produkcji na produkty i usługi końcowe nie jest wcale zjawiskiem nowym. Jak wskazuje Ashworth, zjawisko to uwidoczniło się już około 2004 r. „Spowolnienie wzrostu produktywności poprzedziło wielką recesję z lat 2007–2009, nie ma więc raczej związku z finansowymi i innymi zaburzeniami, które ona spowodowała" – przyznali w jednej z poświęconych temu problemowi analiz ekonomiści Fedu John Fernald i Bing Wang.
Jedną z najpopularniejszych miar produktywności gospodarki jest produkt na godzinę pracy jednego zatrudnionego. Z danych Organizacji ds. Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) wynika, że w latach 1971–2003 tak mierzona produktywność w USA zwiększyła się o 76 proc., czyli rosła w średnim tempie 2,3 proc. rocznie. Od tego czasu to tempo wyhamowało do 1,4 proc., przy czym od recesji, tzn. w latach 2010–2014, wynosiło zaledwie 0,9 proc. W Wielkiej Brytanii tempo wzrostu produktywności w tych trzech okresach wynosiło odpowiednio: 3,9 proc., 0,7 proc. i 0,6 proc.