Opublikowane niedawno najnowsze dane Eurostatu na temat zadłużenia UE, strefy euro i poszczególnych krajów członkowskich, to dobra okazja, by bliżej przyjrzeć się tematowi. Szczególnie że w Polsce mamy za sobą wybory parlamentarne, a to oznacza, że politycy ze sfery obietnic muszą przejść w sferę realiów ekonomicznych.
Na wstępie przypomnijmy, że w latach 2009–2012 doszło do eksplozji zadłużenia w wielu krajach świata, których budżety były szyte na miarę szybkiego wzrostu gospodarczego, przez co były zupełnie nieprzygotowane na gwałtowne schłodzenie koniunktury gospodarczej na skutek globalnego kryzysu finansowego z 2008 roku (zależne od tempa wzrostu przychody skurczyły się, spora zaś część wydatków ma charakter sztywny). W najbardziej spektakularny sposób proces ten dotknął krajów z grupy PIIGS (Portugalia, Irlandia, Włochy, Grecja, Hiszpania). Eksplozja zadłużenia w pewnym momencie postawiła pod znakiem zapytania trwałość strefy euro i zmusiła Europejski Bank Centralny do całkowitej zmiany filozofii działania, czyli do przejścia w tryb ratunkowy.
Dobra wiadomość jest taka, że od ok. dwóch lat mamy do czynienia ze stabilizacją długu do PKB w tych krajach. Przez stabilizację należy rozumieć w najgorszym przypadku powolny wzrost wskaźnika (Włochy, Hiszpania), a w najlepszym – silny spadek (Irlandia – tu sytuacja wygląda „najzdrowiej"). Wg danych do zahamowania negatywnego trendu doszło nawet w najbardziej zadłużonej Grecji (tu na razie brak danych za II kw.).
Oczywiście stabilizacja nie oznacza, że problem znikł – poziomy zadłużenia pozostają wysokie, co oznacza niezmiennie podwyższoną wrażliwość tych krajów na ewentualną kolejną falę globalnego spowolnienia. Można przypuszczać, że takie ryzyko jest jednym z głównych czynników, dla których Europejski Bank Centralny nie tylko utrzymuje ultraluźną politykę pieniężną (QE), ale zapowiada możliwość zwiększenia „stymulacji" monetarnej. Skup obligacji skarbowych w ramach QE pozwala utrzymać pod kontrolą rentowność obligacji krajów z eurolandu (w tym PIIGS), czyli de facto koszty finansowania długów rządowych. Pod tym względem do pełnej normalizacji sytuacji daleka droga – skoro poziom zadłużenia do PKB w krajach takich jak Włochy czy Hiszpania nie chce spadać nawet w warunkach QE, to co mogłoby się zdarzyć bez tej polityki EBC?
W porównaniu z krajami PIIGS czy nawet krajami z „rdzenia" strefy euro, sytuacja Polski jest przynajmniej na pierwszy rzut oka w miarę korzystna. Na koniec II kw. stosunek długu publicznego do PKB wyniósł wg Eurostatu „zaledwie" 51 proc., co jest poziomem dużo niższym od tego dla całej UE (87,8 proc.), jak i unii walutowej (92,2 proc.). Chociaż pokryzysowa eksplozja zadłużenia nie ominęła naszego kraju (siedem lat temu dług stanowił 42,5 proc. PKB), to jednak tempo tej eksplozji było na szczęście relatywnie powolne, co przypisywać można w miarę stabilnemu wzrostowi gospodarczemu.