Model współpracy między inwestorami a maklerami na całym świecie wygląda podobnie. Ci pierwsi inwestują własne lub powierzone środki, a ostatni pomagają w ich ulokowaniu na rynku. Opłata w postaci prowizji pobierana jest przy realizacji transakcji. Reszta usług, w tym przede wszystkim analizy, jest niejako "za darmo", a precyzyjnie mówiąc, jej cena nie jest wyodrębniona. Czy może się to w przewidywalnej przyszłości zmienić? Są przesłanki, żeby się tego spodziewać.
W zeszłym roku Fidelity Investments - największa na świecie firma zarządzająca funduszami inwestycyjnymi - wymogła na pośrednikach rozdzielenie prowizji maklerskiej na części związane z tradingiem i analizami. Amerykanie zrezygnowali z researchu, dzięki czemu obniżyli koszty transakcyjne. Był to ruch strategiczny i głęboko przemyślany, obliczony na wykorzystanie w walce konkurencyjnej efektu skali prowadzonej działalności. Proces inwestycyjny większości dużych inwestorów instytucjonalnych zakłada, że podstawą decyzji są własne analizy i raporty niezależnych firm doradczych (np. przy wycenie firm z branży farmaceutycznej). Analizy dostarczane przez maklerów (tzw. sell-side?owe), skądinąd często bardzo wartościowe, traktowane są jako uzupełniające źródło informacji.
Dyskusja na temat rozdzielenia i oszacowania wartości poszczególnych usług dostarczanych przez brokerów trwa od dłuższego czasu. Jej ostatnim owocem są regulacje wprowadzone w styczniu w Wielkiej Brytanii przez Financial Services Authority. Nakładają na fundusze obowiązek wykazywania informacji, jaka część prowizji jest płacona maklerowi za trading, a jaka za analizy. Zdaniem władz, takie podejście doprowadzi do spadku opłat transakcyjnych, gdyż łatwo będzie można je porównać. Jednocześnie argumentują, że podniesie się jakość analiz, ponieważ pojawią się one na rynku jako samodzielny produkt.
Dla firm zarządzających aktywami, które zainwestowały w stworzenie własnych zespołów analitycznych, takie zmiany mogą być kuszące. Tak, czy inaczej bazują one w podstawowym stopniu na własnych analizach. Rezygnacja z części researchu zewnętrznego nie powinna odbić się negatywnie na jakości inwestycji, za to obniżyłaby ich koszty. Zmiana taka wymusiłaby dodatkowo większą staranność zarządzających przy wyborze firm dostarczających analizy, gdyż płacenie konkretnych pieniędzy skłania zwykle do głębszej refleksji nad jakością kupowanego produktu. Zresztą decyzja nie musi być zero-jedynkowa. Z poszczególnymi partnerami można ustanowić różne modele współpracy. Zróżnicowanie może dotyczyć także rynków, zależnie od oceny na nich siły własnych kompetencji.
Obecnie funkcjonujący system ma również swoje zalety. Przede wszystkim jest prosty. Nikt nie zaprząta sobie głowy wycenianiem informacji i analiz oraz tworzeniem skomplikowanego systemu ich dystrybucji. Maklerzy wysokością prowizji regulują, w ramach możliwości rynkowych, swoją rentowność. Renomowane domy maklerskie przykładają do jakości analiz dużo uwagi i zatrudniają zespoły fachowców na bieżąco monitorujących spółki. Przyczynia się to do zwiększenia efektywności rynku. Warto pamiętać, że raporty, zwykle z opóźnieniem, docierają także do inwestorów, których prawdopodobnie nie byłoby stać na kupowanie oddzielnie analiz, a także do szerszej opinii publicznej za pośrednictwem dziennikarzy. Słabszą stroną sell-side?owych analiz jest to, że czasem sprawiają wrażenie jakoby miały służyć przede wszystkim jako "amunicja" dla maklerów, generujących ruch na giełdzie i przychody z prowizji. Jest to zresztą jeden z powodów tworzenia przez inwestorów własnych zespołów lub kupowania usług analitycznych w firmach nie prowadzących działalności maklerskiej.