Mimo że rynek polski staje się coraz dojrzalszy, istnieją na nim zjawiska, które trudno do końca nazwać racjonalnymi. Nową, świecką tradycją stało się emitowanie akcji po cenach znacznie odbiegających w dół od ceny rynkowej. Pomijając drobne niuanse, z punktu widzenia wartości akcjonariusza (nie mylić z kursem akcji) cena emisji z prawem poboru jest bez znaczenia. Akcjonariusz posiadający akcję, po odłączeniu prawa poboru, zachowuje ją oraz otrzymuje prawo do złożenia zapisu na papiery nowej emisji w proporcji wynikającej z rozwodnienia kapitału. Zatem, nie gra roli, czy akcje emitowane są po ekstremalnie niskiej cenie, np. 1 grosz, czy po bardzo wysokiej, przekraczającej cenę rynkową.
W pierwszym przypadku emisja będzie w istocie splitem, a w drugim nikt racjonalnie myślący nie powinien się zapisać, chyba że mieliby zrobić to solidarnie wszyscy dotychczasowi akcjonariusze (wtedy efekt byłby neutralny). Uważam jednak, że jest to zjawisko negatywne z punktu widzenia prestiżu rynku i reputacji spółek stosujących taką praktykę. Właściwe jest ustalenie ceny emisyjnej na poziomie kursu rynkowego z kilku-, a najwyżej kilkunastoprocentowym dyskontem. Dyskonto jest wskazane, gdyż zapobiega sytuacji, w której w wyniku korekty rynkowej emisja nie doszłaby do skutku, narażając spółkę na koszty i opóźnienie pozyskania kapitału.
Dlaczego jestem przeciwny "tanim" emisjom? Otóż są na giełdzie inwestorzy lokujący długoterminowo oszczędności i nie śledzący na bieżąco informacji. Zdarza się, że z jakiegoś powodu nie interesują się giełdą przez miesiące. Jeśli spółka, w którą zainwestowali długoterminowo, wierząc w jej dobre perspektywy, przeprowadzi "emisję za złotówkę", mogą ten fakt przeoczyć i nie zapisać się na emisję. W efekcie stracą pieniądze, gdyż wartość ekonomiczna ich akcji bez wątpienia spadnie. Można powiedzieć - ich problem, giełda nie jest dla amatorów. Nie podzielam tego poglądu. Choć uważam, że osoby nie posiadające dostatecznej wiedzy i czasu powinny powierzać swoje pieniądze profesjonalistom, to jednak nie oznacza, że trzeba na nie zastawiać na rynku pułapki.
Jakiś czas temu usłyszałem od jednego z prezesów, że warto robić tanie emisje, bo zwykle statystycznie znajdzie się kilka procent "idiotów", którzy się nie zapiszą i automatycznie pozostali proporcjonalnie zarobią. Przykro było tego słuchać. Trudno znaleźć racjonalne uzasadnienie dla ustalania ceny znacznie odbiegającej w dół od rynkowej. Kilka lat temu argumentem mógł być pewien podatkowy trik, pozwalający właścicielom akcji wyemitowanych przed upublicznieniem spółki na obniżenie zobowiązania podatkowego.
W zasadzie jedynym powodem, który przychodzi mi do głowy, jest brak wiary w to, że cena rynkowa odzwierciedla wartość ekonomiczną akcji, a precyzyjnie mówiąc - zdecydowanie ją przekracza. Może też być obawa, że bez nietypowych sztuczek emisja się nie powiedzie. Przy okazji można zaobserwować, ciekawe skądinąd, zjawisko, że kursy często nie spadają o tyle, ile powinny po odłączeniu prawa poboru. Trudno powiedzieć, czy powodem tego jest brak umiejętności policzenia skorygowanego kursu, czy po prostu czysta spekulacja. Ale cóż, to już sprawa inwestorów. Ich pieniądze, ich ryzyko. Ktoś chce traktować giełdę jak kasyno - jego problem. Warto sobie jednak zadać pytanie, czy uzasadniony jest kilkudziesięcioprocentowy wzrost skorygowanego kursu dzień po odłączeniu prawa poboru. Czy naprawdę poprzedniego dnia spółka była tak bardzo niedowartościowana lub też wydarzyło się w nocy coś bardzo głęboko zmieniającego jej sytuację fundamentalną? Przypomnę tylko, że reguły zabawy w gorącego kartofla są takie, że ktoś z nim w końcu zostanie i się poparzy. Kilka lat temu dość skuteczna i modna była strategia kupowania akcji tuż przed ustaleniem prawa do dywidendy, gdyż cena nie spadała później o jej wartość (inwestorzy przyzwyczajali się do ceny "przeddywidendowej"). Wystarczyło jednak kilka wpadek i zwolennicy jej stosowania nauczyli się, że nie jest to magiczny sposób na zarabianie pieniędzy.