„Wzrosty wymykające się zdrowemu rozsądkowi” – tak wtorkową sesję na GPW opisał Kamil Cisowski z DI Xeliona jeszcze przed startem środowego handlu. Krajowe indeksy próbowały co prawda iść za ciosem, ale po kilkunastu minutach środowej sesji zachowały się tak, jakby ktoś podstawił im nogę. Środowa sesja przerwała zatem niespotykany rajd polskich, ale i europejskich indeksów akcji, niesionych falą nadziei na koniec wojny w Ukrainie, choć z rozmów na ten temat zostali wręcz wykluczeni europejscy przywódcy, a udział europejskich firm w ewentualnej odbudowie zniszczonego kraju stoi także pod znakiem zapytania. Nawiasem mówiąc, zmiana nastrojów na GPW dotknęła także ukraińskie spółki.
Na koniec dnia indeks dużych spółek znalazł się na poziomie 2635 pkt, czyli o 1,35 proc. poniżej wtorkowego zamknięcia i jednocześnie poniżej szczytu z 2018 r., który z technicznego punktu widzenia znów stał się oporem. Tym samym droga WIG20 na okolice 2900 pkt – i szczyty z 2011 r. – wydłużyła się, ale oczywiście jedna słabsza sesja to wciąż za mało, by mówić o zmianie – zwłaszcza tak silnego – trendu, jaki obserwujemy od początku tego roku.
Czytaj więcej
WIG20 stracił w środę 1,35 proc. Powodów do niepokoju na razie jednak nie ma.
– Na wykresie WIG20 mamy pierwszą oznakę przesilenia wyraźnie już wykupionego rynku. Faktem jest jednak to, że wcześniej doszło do sforsowania kluczowego oporu statycznego (maksima z maja i lipca ub.r.) i dopóki indeks nie wróci pod ten poziom (okolice 2578–2600 pkt), dopóty w konfiguracji technicznej nie będzie żadnych przekonujących oznak zwrotu – komentuje Piotr Kaźmierczak z BM Pekao.