Od początku roku jen stracił ponad 12 proc. wobec dolara. Słabł więc w szybszym tempie niż na przykład lira turecka (-10,3 proc.) czy peso argentyńskie (-11,3 proc.). Jego przecena była napędzana m.in. przez zmieniające się prognozy dla polityki pieniężnej głównych banków centralnych świata. Bank Japonii, co prawda w marcu podwyższył główną stopę procentową z minus 0,1 proc. do przedziału 0 proc. - 0,1 proc., ale jest ona wciąż najniższa na świecie. Tymczasem perspektywa pierwszej obniżki stóp w USA przesunęła się na jesień.
- Jest pożądane, by kursy walutowe zmieniały się w sposób stabilny. Gwałtowne, jednostronne ruchy są niepożądane. W szczególności głęboko niepokoją nas ich skutki dla gospodarki. Przyglądamy się tym ruchom z poczuciem pilności, analizujemy kryjące się za nimi czynniki i podejmiemy potrzebne działania - powiedział w czwartek Shunichi Suzuki, japoński minister finansów.
Inwestorzy odebrali jego słowa jako zapowiedź interwencji na rynku walutowym, co przyczyniło się do wyhamowania deprecjacji jena. Ostatnim razem rząd interweniował w kwietniu, po tym jak notowania japońskiej waluty zbliżyły się do poziomu 160 jenów za 1 USD.
"W kwietniu, w ciągu niecałego miesiąca, kurs USD/JPY wzrósł z dołka wynoszącego 150 do poziomu trochę niższego niż 160 i wtedy rząd japoński interweniował. W ciągu ostatnich 30 dni dołek był na poziomie 154,6, co sugeruje, że granica przy której może zostać przeprowadzona interwencja wynosi 164-165" - piszą analitycy ING.
Wzrost prawdopodobieństwa interwencji na rynku walutowym przyczynił się do tego, że tokijski indeks giełdowy Nikkei 225 stracił podczas czwartkowej sesji 0,8 proc. Na japońskiej giełdzie dominują bowiem spółki będące eksporterami, dla których słabszy jen oznacza lepsze marże.