Na mocy dwóch ustaw przyjętych w ub.r., które zaczynają być wcielane w życie, amerykański rząd planuje przeznaczyć do końca tej dekady około 470 mld USD m.in. na wsparcie „zielonej” energetyki oraz produkcji samochodów elektrycznych i półprzewodników. Kwoty tej pomocy publicznej nie da się precyzyjnie określić, ponieważ w dużej mierze będzie miała formę ulg podatkowych, czyli będzie zależała od wielkości produkcji. Nie ulega jednak wątpliwości, że interwencjonizmu na taką skalę w USA dawno nie było. Już to wystarczyłoby, aby wywołać obawy u amerykańskich partnerów handlowych. Dodatkowym źródłem kontrowersji są jednak zasady, na których pomoc ma być przyznawana. Jej beneficjenci będą musieli wykazać, że kupują towary z dużym udziałem krajowej produkcji.
Politykę Waszyngtonu, postrzeganego tradycyjnie jako główny orędownik wolnego handlu, łatwo uznać za kolejny przejaw „deglobalizacji” lub też „fragmentacji”. Zjawisko to, przeciwieństwo integracji ekonomicznej, było jednym z tematów rozmów uczestników zeszłotygodniowego Forum Ekonomicznego w Davos. Dyrektor zarządzająca Międzynarodowego Funduszu Walutowego Kristalina Gieorgieva w swoim wystąpieniu alarmowała, że „podczas gdy potrzebujemy silniejszej międzynarodowej współpracy w wielu obszarach, widać widmo nowej zimnej wojny, która mogłaby doprowadzić do rozpadu świata na rywalizujące ze sobą bloki gospodarcze”.
Tryb przypuszczający nie jest tu przypadkiem. Choć może się wydawać, na przykład w związku z polityką USA, że dramat deglobalizacji już się rozgrywa, na razie jest to tylko scenariusz, a to, czy zostanie kiedyś zrealizowany, nie jest przesądzone.
Moda na niezależność
Teza, że era globalizacji, która na dobre rozpoczęła się w latach 80. XX w., ma się ku końcowi, zaczęła zyskiwać na popularności po globalnym kryzysie finansowym z lat 2007–2009. Jego pierwszym następstwem było załamanie międzynarodowych przepływów kapitału.