Walka o stabilne ceny
Jakże różni się to stanowisko od deklaracji Jerome’a Powella wygłoszonych w tym samym miejscu dwa lata temu. Wtedy z przekonaniem twierdził on, że rekordowo niskie stopy procentowe będą utrzymywane nawet wówczas, gdy inflacja wyraźnie przekroczy 2 proc., czyli cel ustalony przez bank centralny. Rok później, również w Jackson Hole, ponownie padły słowa sugerujące brak podstaw do rychłego podnoszenia stóp procentowych. Szef Fed podkreślał swoją tolerancję dla podwyższonej inflacji, której coraz bardziej widoczny już wtedy wzrost miał być zresztą przejściowy. Przez dwa pandemiczne lata to poziom zatrudnienia zdawał się być priorytetem amerykańskiego banku centralnego.
Dziś sytuacja zmieniła się diametralnie – Jerome Powell obiecuje walczyć o stabilność cen tak długo, jak będzie trzeba, by inflacja wróciła do celu. Nawet kosztem wzrostu bezrobocia. Problemy z zablokowanymi łańcuchami dostaw, ograniczoną podażą wielu surowców czy półproduktów nie są już brane pod uwagę jako obiektywne czynniki wpływające na podwyższone tempo wzrostu cen w gospodarce. Według Jerome’a Powella wyjściem nie jest poczekanie na odblokowanie podaży towarów, ale organiczenie popytu i dostosowanie go do niskiej dostępności dóbr. To spora zmiana w sposobie oceny sytuacji gospodarczej. Gdy w pierwszych tygodniach 2019 r. szef Fed dokonał słynnego pivotu, czyli zmiany narracji z jastrzębiej na gołębią, stały za tym dwa główne czynniki: coraz bardziej widoczne spowolnienie handlowe i przemysłowe związane z wojną handlową między USA a Chinami oraz niemal 20-proc. spadek indeksu S&P 500 w czwartym kwartale 2018 r. Dziś, według słów Neela Kashkari, szefa oddziału Fed z Minneapolis, spadki na Wall Street są mile widziane, ponieważ stanowią wyraz wiary rynku w determinację banku centralnego w ramach walki z inflacją, a dzięki negatywnemu efektowi majątkowemu wspierają jastrzębią politykę władz monetarnych. Generalnie można było odnieść wrażenie, że chcąc stać się godnym następcą Paula Volckera, którego udana krucjata przeciw inflacji w końcówce lat 70. ub. wieku przeszła do legendy, Jerome Powell uznał, że ekonomiczny koszt, jaki będą musiały ponieść gospodarstwa domowe oraz firmy w ramach walki z inflacją, jest poświęceniem, na które Fed jest gotów.
Przy takiej zmianie nastawienia przedstawicieli banku centralnego do problemu inflacji nie ma co się dziwić, że inwestorzy na rynkach znowu wpadli w popłoch, a indeksy akcji i obligacji przystąpiły do wspólnego odwrotu z zajętych w czasie wakacyjnego kontrataku pozycji. Moim zdaniem to właśnie wejście Jerome’a Powella w buty Paula Volckera wywołało nadspodziewanie gwałtowną reakcję rynków na odczyt sierpniowej inflacji, który okazał się jedynie o 0,2 pkt proc. wyższy od prognoz, co przy ponad 8-proc. skali inflacji można by potraktować jako błąd statystyczny. Podczas sesji z 13 września indeksy akcji na Wall Street zaliczyły największy jednodniowy spadek od czerwca 2020 r. Same dane zostały odczytane (i słusznie) jako wsparcie dla kontynuacji podwyżek stóp procentowych, ale w gruncie rzeczy nie niosły one ze sobą (moim zdaniem) żadnego nowego przesłania, a inwestorzy i tak oczekiwali wzrostu kosztu pieniądza podczas kolejnych posiedzeń Komitetu Otwartego Rynku w USA. Wraz z nową, nieprzejednaną w wojnie wytoczonej inflacji postawą zaprezentowaną przez Jerome’a Powella, polityka Fed staje się jednak bardzo uzależniona od bieżących, wciąż zmieniających się danych, pozbawiona szerszego obrazu sytuacji i mało zniuansowana. Natomiast sierpniowy odczyt dynamiki cen konsumpcyjnych w USA pokazał jedynie, że ustanawianie inflacyjnego szczytu może być rozłożone w czasie.
Spadkowa tendencja w zmianach cen wszelkiego rodzaju dóbr konsumpcyjnych jest dziś kompensowana przez opóźniony w inflacyjnym biegu sektor usług. Sytuacja ta jest konsekwencją rozchwiania światowej gospodarki w dobie pandemii i lockdownów, a więc powinna być uwzględniana w działaniach władz monetarnych, ale najwyraźniej nie jest. Ceny samochodów używanych, które odpowiadały za większość przyrostu inflacji w USA w pierwszej połowie 2021 r., gdy transport publiczny (podobnie jak większość usług) tkwił w szponach lockdownu, spadają nominalnie już od początku roku. Za chwilę, dzięki efektowi bazy, będą wpływać na zmniejszenie presji inflacyjnej. Główny czynnik sprawczy obecnych wysokich odczytów inflacyjnych, czyli ceny najmu mieszkań (i ekwiwalentu czynszu), sztucznie trzymał inflację w ryzach w 2020 r., a dziś odrabia zaległości z nawiązką. Dane z ostatnich miesięcy wskazują jednak na spowolnienie tempa przyrostu cen najmu.
To, co było słabe w pierwszym roku pandemii, dziś odzyskuje siłę, co niekoniecznie musi od razu być tożsame z rozkręcaniem nieposkromionej spirali inflacyjnej wzorem lat 70. Najlepiej widać to w wielu segmentach usługowych, a szczególnie w transporcie lotniczym, który najdłużej musiał borykać się z konsekwencjami lockdownu. To są jednak niuanse, na które Fed zdaje się nie zwracać już uwagi, choć powinien, ponieważ sam przyczynił się do powstania tych nierównowag w gospodarce i do wywołania inflacji objawiającej się w różnym czasie i miejscach.