Na Wall Street jest zatem coraz drożej i drożej, choć jeszcze nie tak drogo jak na szczycie bańki internetowej (47). Ponadto, jak podkreślają często liczni stratedzy, obecnie stopy procentowe i rentowność obligacji (nawet mimo niedawnego wzrostu) są nieporównywalnie niższe niż owe ponad 20 lat temu. Tzw. earnings yield, czyli „rentowność akcji", liczona jako odwrotność CAPE, to 2,6 proc. (1/38), podczas gdy rentowność obligacji dziesięcioletnich w USA to zaledwie 1,6 proc. Dla porównania w szczycie bańki internetowej (wiosna 2000) rentowność papierów skarbowych wynosiła ok. 6 proc. Inna zasadnicza różnica w stosunku do sytuacji z czasów bańki internetowej jest taka, że pozostałe rynki są, średnio rzecz biorąc, wyceniane o wiele niżej niż Wall Street (wtedy wszędzie było drogo). Przykładowo według naszych wyliczeń rynki rozwinięte z wyłączeniem USA na koniec kwietnia miały CAPE średnio na poziomie 23,4. A na rynkach wschodzących omawiane wskaźniki są na ogół jeszcze niżej. Nasza rodzima giełda należy ciągle, co ciekawe, do najtańszych emerging markets z CAPE równym zaledwie 10,9 (to wartość zbliżona do tych z początku 2009 roku, po globalnym kryzysie finansowym). Reasumując, coraz wyższe wyceny na Wall Street mogą budzić obawy, aczkolwiek można je również w jakimś stopniu uzasadniać niskimi stopami procentowymi. Inne rynki pozostają zdecydowanie tańsze. ¶