Takie i inne pytania zadają sobie dziś śledzący poczynania prezydenta USA i jego administracji. Ale co, jeśli Trump zachowuje się w taki sposób po to tylko, by Stany Zjednoczone osiągnęły cele strategiczne i wzmocniły pozycję na arenie międzynarodowej? A przy okazji, by hasło wyborcze „America first” zostało urzeczywistnione w odbudowie siły gospodarki USA i jej klasy średniej.
Spójrzmy bowiem na tę sytuację i jej konsekwencje z nieco szerszej perspektywy. W 2018 r. USA podjęły próbę utrzymania globalnej hegemonii wobec wzrostu znaczenia Chińskiej Republiki Ludowej. Podejmując taką decyzję, Amerykanie musieli założyć w swoich kalkulacjach, że jednym z dość prawdopodobnych scenariuszy przebiegu przyszłości może być konieczność stoczenia przez USA wojny kinetycznej z Chinami w rejonie Indo-Pacyfiku (najpewniej o Tajwan, z uwagi na olbrzymią chęć Xi Jinpinga do przyłączenia tego terytorium do ChRL). To jednak nie był najczarniejszy scenariusz dla USA. Ameryka znalazłaby się w dużo gorszej sytuacji, gdyby w tym samym momencie toczone były wojny także w innych zakątkach świata, z pozostałymi krajami podważającymi dominację USA – Rosją, Iranem czy Koreą Północną. Mając na uwadze, że Chiny nie powinny zaatakować USA w najbliższym czasie (o powodach pisałem niedawno), toczone obecnie konflikty w regionie Bliskiego Wschodu oraz w Ukrainie sprzyjają planowi utrzymania hegemonii przez Amerykanów. Zmniejszają bowiem prawdopodobieństwo wystąpienia kilku wojen jednocześnie w momencie, gdyby ewentualna wojna na Indo-Pacyfiku miała ostatecznie wybuchnąć.
Zwłaszcza istotna w możliwym utrzymaniu hegemonii jest tutaj wojna za naszą wschodnią granicą. Heroiczna postawa Ukraińców nie tylko przyczyniła się do osłabienia jednego z rywali USA, ale jednocześnie właściwie wykluczyła inny negatywny dla Amerykanów scenariusz – zawarcie sojuszu gospodarczego pomiędzy Unią Europejską i Rosją, mogącego stanowić trzeci biegun siły, a w bliskiej perspektywie przekształcić się w układ na linii UE–Rosja–ChRL, wzmacniający pozycję Chin w relacji do Stanów Zjednoczonych (nie trzeba dodawać, że w sytuacji słabości polskiej armii mógłby to być również dla nas scenariusz wyjątkowo negatywny). Wtedy co prawda wojna z Chinami mogłaby nie wybuchnąć, ale USA musiałyby pogodzić się z utratą swojej hegemonii.
W kontekście tej rozgrywki istnieją zatem dwa główne cele strategiczne USA wobec Europy. Jeden z nich został już w gruncie rzeczy osiągnięty. Po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie w 2022 r., z uwagi na presję europejskiego społeczeństwa wywołaną okrucieństwem Rosjan w trwającej wojnie, kraje UE długo jeszcze nie powinny wrócić do szerokiej współpracy gospodarczej z Rosją. A jeśli wrócą, to wciąż pod presją sankcji i pewnej kontroli USA.
Drugi cel strategiczny, niemożliwy do uzyskania bez wcześniejszego odizolowania Rosjan od UE, do tej pory pozostawał nieosiągnięty, ale ma szansę realizacji właśnie na skutek działania Trumpa. A jest nim odciążenie Stanów Zjednoczonych w teatrze europejskim poprzez większe zaangażowanie militarne krajów UE. Przez trzy lata drugiej odsłony wojny za naszą wschodnią granicą kraje Europy Zachodniej dozowały swoją pomoc Ukrainie (podobnie zresztą jak USA). Jednak nie ma co ich za to obwiniać, ponieważ działały w ten sposób w swoim interesie – mając bufor w postaci Ukrainy, krajów bałtyckich i Polski, mogły nawet (w jakiejś perspektywie) myśleć o powrocie do prowadzenia komplementarnych interesów z Rosją, a jednocześnie nie musiały dokładać się do wojny, na której korzystały głównie Stany Zjednoczone (poprzez zmniejszanie potencjału przeciwnika nieswoimi rękoma), a oni sami wręcz tracili (m.in. przez dużo wyższe koszty energii).