Za wzrostami S&P 500, co istotne, stoi nie tylko garstka technologicznych gigantów, ale też rosnąca rzesza mniejszych spółek. W zalewie niejednoznacznych wieści płynących z gospodarek czy podwyższonej zmienności, z jaką mamy do czynienia na różnych rynkach, jedna rzecz pozostaje niewzruszona – wiara inwestorów w znaczący wzrost zysków spółek w 2025 r. Czy zapowiedziana właśnie stymulacja gospodarcza w Chinach wzmocni jeszcze tę wiarę? Na razie zwiększyła zmienność.
Jeszcze w pierwszej połowie września główną obawą inwestorów była możliwość wystąpienia recesji w amerykańskiej gospodarce. Obawy powróciły za sprawą słabszych danych z rynku pracy, kolejnej fali zwolnień w dużych firmach technologicznych i utrwalania się przemysłowej stagnacji. W rezultacie inwestorzy zaczęli obstawiać przepołowienie głównej stopy procentowej Fed do końca 2025 r. Amerykański bank centralny wyszedł tym oczekiwaniom naprzeciw, rozpoczynając cykl obniżek stóp procentowych od obniżki o pół punktu procentowego. W normalnych warunkach uznałbym to za potwierdzenie recesyjnych obaw i wejście Fed w tryb paniki, tak jak stało się to w styczniu 2001 r. czy we wrześniu 2007 r. Nawet pokaz siły rynku akcji na Wall Street, jaki widzieliśmy w ostatnich kilku tygodniach, można by uznać za ostatni przejaw rynkowego zaślepienia. W końcu dokładnie w taki sposób kończyła się hossa w 2007 r.
Analogia z 2007 r.
Siedemnaście lat temu, po wakacyjnym tąpnięciu indeksu S&P 500 (podobnym do tego sprzed trzech miesięcy), miała miejsce wspinaczka po ścianie strachu, która doprowadziła do ustanowienia nowego rekordu w pierwszej połowie października. W jej trakcie Fed zdecydował się na obniżenie stóp o 0,5 pkt proc., a następnie kontynuował obniżki o 0,25 pkt proc. na kolejnych dwóch posiedzeniach (podobny wzorzec ma mieć miejsce w tym roku).
Podobnie jak dziś, także wtedy miesiąc po pierwszej obniżce stóp rentowność dziesięcioletnich obligacji skarbowych w USA była wyższa niż przed decyzją Fed. Podobnie jak ostatnio Jerome Powell, tak i Ben Bernanke jesienią 2007 r. zarzekał się, że nie widzi oznak nadciągającej recesji. Przez chwilę wszyscy ulegli iluzji siły sprawczej amerykańskiego banku centralnego, którego łagodniejsza polityka monetarna miała uratować gospodarkę USA przed dekoniunkturą, ograniczyć zasięg kryzysu na rynku nieruchomości i odciągnąć ciemne chmury od sektora bankowego. Zaślepienie nie trwało jednak długo. Ostatnie dwa miesiące 2007 r. zamiast tradycyjnej siły pokazały słabość rynku akcji i siłę rynku obligacji. Prawdziwa rzeź na akcjach i hossa na obligacjach miały dopiero nadejść.
Choć trudno zupełnie wykluczyć powtórkę takiego scenariusza, to poza powyższymi analogiami trudno doszukać się bardziej znaczących podobieństw między oboma okresami. Nie ma dziś odpowiednika pękającej bańki na rynku nieruchomości, która mogłaby zarazić inne branże, a szczególnie banki. Wszystkie sektory z indeksu S&P 500 mogą zaliczyć ten rok do udanych, w przeciwieństwie do słabości widocznej w branżach takich jak finanse, konsumpcja cykliczna (szczególnie deweloperzy) i nieruchomości w 2007 r. W ostatnich miesiącach, pomimo różnych przeciwności, sektor mniejszych i średnich spółek radził sobie całkiem nieźle, a szerokość rynku się poprawiała niż pogarszała.