Zastanawiamy się, w jakim stopniu kapitalizacja gigantów jest uzasadniona przez ich oczekiwane zarobki, a jednocześnie, co oznaczać może słaba szerokość rynku.
Trzeba przyznać, że główne amerykańskie indeksy giełdowe zadziwiają swą siłą. Od czasu najgłębszej w tym roku korekty spadkowej w pierwszej połowie kwietnia S&P 500 niestrudzenie bije rekord za rekordem, a stratedzy z banków inwestycyjnych zaczęli prześcigać się w podnoszeniu tegorocznych poziomów docelowych dla tego benchmarku. Przykładowo Goldman Sachs i Citi przesunęły swe prognozy na 5600 pkt, a Evercore przeskoczył z jednego z najniższych poziomów docelowych na... najwyższy – 6000 pkt.
Hossa mniej solidarna, Wspaniała Siódemka dominuje
Robiąca wrażenie niestrudzona wspinaczka S&P 500 to jednak tylko część całego obrazu sytuacji na Wall Street. Aby zdać sobie sprawę z pewnego rozdwojenia jaźni na amerykańskim rynku akcji, wystarczy spojrzeć na zachowanie tego indeksu w wersji „Equal Weight” (EW), czyli z równymi wagami wszystkich spółek. O ile jeszcze kilka miesięcy temu dotrzymywał on kroku swemu bardziej znanemu bratu, w którym największe spółki mają największą wagę, o tyle ostatnio widać tu coraz wyraźniejszą rozbieżność (dywergencję). Indeks w wersji EW biernie, praktycznie stojąc w miejscu, przygląda się w ostatnich tygodniach kolejnym rekordom „zwykłej” wersji S&P 500. Niewątpliwie taka sytuacja nie jest normą i skłania do bliższego przyjrzenia się sprawie.