Rozprzestrzenianie się zagrożeń inflacyjnych z głównych gospodarek rozwijających się do rozwiniętych prowadzi do konkluzji, że na całym świecie stopy procentowe powinny być podnoszone – napisali pod koniec czerwca w dorocznym raporcie ekonomiści Banku Rozrachunków Międzynarodowych (BIS). Władze monetarne większości państw zalecenie to wypełniają. Narodowy Bank Polski cykl podwyżek stóp procentowych rozpoczął w styczniu, Europejski Bank Centralny w kwietniu. Wszystko wskazuje na to, że obie instytucje będą ten proces kontynuowały, aby sprowadzić dynamikę cen do pożądanego poziomu. Ale może rację ma skrytykowany przez BIS za niefrasobliwość Bank Anglii (BoE), który utrzymuje główną stopę procentową na rekordowo niskim poziomie (0,5 proc.), chociaż roczna inflacja od półtora roku przekracza tam ustalony na 2 proc. cel inflacyjny BoE, ostatnio o ponad 2 pkt proc.?
[srodtytul]Odkurzony problem sprzed lat[/srodtytul]
Ekonomiści są w tej sprawie podzieleni na dwa obozy, do których przynależność zależy od oceny stanu światowej gospodarki. Część uważa, że zauważalne ostatnio na świecie przyspieszenie inflacji jest – pomijając dynamicznie rozwijające się rynki wschodzące – przejściowym skutkiem zwyżki cen surowców. Niski po kryzysie poziom wykorzystania mocy produkcyjnych, w szczególności wysokie stopy bezrobocia, oraz konieczne w większości państw cięcia budżetowe powinny samoistnie zahamować wzrost cen. W tych warunkach podwyżki stóp procentowych byłyby nieskuteczne, ale szkodliwe. Inni jednak podkreślają, że nawet krótkotrwałe przyspieszenie inflacji może być niebezpieczne, jeśli doprowadzi do tzw. efektów drugiej rundy, czyli nasilenia żądań płacowych, które ponownie podbiją ceny. W tej optyce banki centralne słusznie reagują, zanim ryzyko to się zmaterializuje. Nawet ekonomiści z pierwszego obozu zgadzają się jednak, że prędzej czy później banki centralne będą musiały sprowadzić inflację do pożądanego poziomu. Pytanie, jaki poziom jest pożądany, czyli jak definiować stabilność cenową, pojawia się rzadko. Zresztą trudno się temu dziwić. Od kiedy w latach 90. w bankach centralnych upowszechniła się polityka bezpośredniego celu inflacyjnego, ustalonego najczęściej na poziomie zbliżonym do 2 proc., debata na ten temat wydawała się zamknięta. Ku zaskoczeniu przedstawicieli banków centralnych, ożywić ją postanowiło trzech ekonomistów Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
[srodtytul]Piękne koncepcje nie zawsze prawdziwe[/srodtytul]
Główny ekonomista waszyngtońskiej instytucji Olivier Blanchard wraz z Giovannim Dell’Ariccia i Paolo Mauro opublikowali w lutym 2010 r. tekst pod wymownym tytułem „Rethinking Macroeconomic Policy” (Rewidując politykę makroekonomiczną). Jak dowodzili, poprzedzający kryzys z ostatnich lat okres niskiej zmienności głównych wskaźników makroekonomicznych, określany jako wielka stabilizacja (ang.: Great Moderation), wprawił ekonomistów w samozadowolenie i uśpił ich czujność. Przed kryzysem ekonomiści głównego nurtu oraz sternicy polityki ekonomicznej wyznawali piękny pogląd na politykę pieniężną. Karykaturując go tylko nieznacznie, wmówiliśmy sobie, że mamy tylko jeden cel: stabilną inflację. Jedynym instrumentem, aby to osiągnąć, była reguła ustalania stopy procentowej (...). Bazowało to na założeniu, że stabilna inflacja zagwarantuje stabilność gospodarczą w szerszym sensie – wskazywali ekonomiści MFW. Kryzys podważył te przekonania. Okazało się, że piękno tej konstrukcji myślowej nie jest tożsame z jej prawdziwością: „boska koincydencja”, dzięki której banki centralne mogą kontrolować koniunkturę wyłącznie dzięki trzymaniu w ryzach inflacji, to złudzenie.