Ostatni kwartał to okres nietuzinkowego widowiska, jakie nam zapewniły rynki akcji. Atmosfera sierpnia wcale nie pasowała do klimatu leniwych wakacji. Coś się zmieniło, coś wygląda inaczej. W moim wyobrażeniu tym czymś jest trend na GPW. Co prawda WIG osiągnął swój szczyt około 50 tys. punktów w pierwszych dniach kwietnia, ale miesiące wiosenne jeszcze nie utwierdzały w przekonaniu, że jesteśmy w bessie. Jeżeli zgadzamy się, że obecnie główny trend na giełdzie jest spadkowy, to trzeba teraz się zastanowić, jak powinno wyglądać dno bessy, i systematycznie, raz na kwartał, sprawdzać, czy taki właśnie stan osiągnęliśmy.
Podstawowe obszary, na które warto zwrócić uwagę, to: makroekonomia, potencjalne przepływy kapitału i uśrednione wskaźniki spółek.
Zacznijmy od makroekonomii. Czy wydaje się, że mamy już dno cyklu koniunkturalnego? Czy dynamika produkcji jest wyraźnie ujemna? Czy mamy szybko rosnące bezrobocie? Na wszystkie trzy pytania moja odpowiedź brzmi: „nie". Można też bardziej ryzykownie odpowiedzieć: „jeszcze nie". Z publikowanych danych widać na razie to, że w ostatnich miesiącach przemysł spowolnił. Dodatkowo różne wskaźniki próbujące wyprzedzić koniunkturę zapowiadają, iż drugie półrocze będzie słabsze od pierwszego. Można się zatem pokusić o stwierdzenie, że jesteśmy w trakcie pogarszającej się koniunktury, sytuacja nie jest jeszcze beznadziejna, a takiej właśnie wypatrujemy w poszukiwaniu dna bessy.
Bolesna prawda
Potencjalne przepływy, czyli kto kupi, a kto sprzeda? Aby mogło powstać dno, potrzebni są sprzedający, choć czasami wystarcza wstrzemięźliwość kupujących (tak jak w 2002 roku). Teraz najbardziej prawdopodobnym sprzedającym wydają się otwarte fundusze inwestycyjne, a dokładniej – klienci tych funduszy. Bolesna prawda jest taka, że sporo owych klientów nie wie, na czym polega cykl koniunkturalny, do tego mają nikłą wiedzę na temat inwestowania w akcje i często nie mają pojęcia, jak wyceniać przedsiębiorstwa. Jak pokazuje przykład z 2007 roku, najczęstszym powodem inwestowania w fundusze akcyjne było to, że „stabilnie od wielu lat rosną". Osoby, które zainwestowały bądź też zostały wówczas namówione przez „doradców" do kupna jednostek, słyszały, że ma to być długoterminowa i zyskowna inwestycja. Dziś już wiedzą, że zyskowna nie jest. Teraz czas na to, by zweryfikować pojęcie „długoterminowa". Większość z nich nie umarzała swoich jednostek w 2008 roku. Wówczas przecież nie dotrzymaliby danego sobie słowa, że to inwestycja na kilka lat. Trzymają więc te jednostki, ale już z coraz mniejszym entuzjazmem. A woda skałę drąży. Przypuszczam, że trzymając jednostki przed pięć lat, możemy powiedzieć, że była to już inwestycja długoterminowa.Zniechęcenie powinno zatem dominować i, jak widać, w ostatnich miesiącach wypłaty z funduszy są na całkiem wysokich poziomach. Zachęcić Polaków do nowej wielkiej fali wpłat do tego typu funduszy będzie trudno. Trzeba też dodać, że w 2002 roku fundusze związane z rynkiem akcji (akcyjne i mieszane) stanowiły tylko kilkanaście procent aktywów TFI. Dziś jest to ok. połowy. Ewentualna podaż z ich strony jest więc całkiem prawdopodobna.
A co na ten temat fundusze emerytalne? Po pierwsze, mają mniejsze comiesięczne transfery z ZUS. Po drugie, mają większe limity, czyli coś, co niby neutralizuje te zmniejszone transfery. Po trzecie mają około 34 proc. w akcjach (odczyt sierpniowy). To znacznie powyżej historycznej średniej. Ostatnim razem bessa skończyła się, gdy ich alokacja spadła poniżej 20 proc. Gdyby tym razem historia miała się powtórzyć, to WIG20 spadłby jeszcze o jakieś 1000 punktów. Czyli na zmasowany atak wygłodniałych OFE jeszcze za wcześnie.