Podejście Niemiec do strefy euro sprawia wrażenie pozbawionego strategii. RFN zaangażowała się w projekt budowy unii walutowej mimo wyraźnych obiekcji własnego banku centralnego. Berlin zdołał reszcie Eurolandu narzucić twarde zasady dotyczące dyscypliny fiskalnej, ale złamał je jako pierwszy i długo przymykał oczy na to, że łamią je inni. Gdy Grecja w 2010 r. stanęła na skraju załamania, Niemcy sprzeciwiły się ogłoszeniu przez nią bankructwa, dwa lata później naciskały, by zbankrutowała. Choć w 2012 r. niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble zachowywał się tak, jakby chciał wyrzucić Grecję ze strefy euro, to kanclerz Angela Merkel zdecydowała o tym, że Grecja w Eurolandzie zostanie. Kiedy Europejski Bank Centralny sięgnął po ultraluźną politykę pieniężną, która pozwoliła na powstrzymanie możliwego rozpadu Eurolandu, można było słyszeć wyraźne pomruki niezadowolenia ze strony Bundesbanku i niemieckich elit politycznych. Niemcy narzekają teraz coraz bardziej, że działania EBC podsycają u nich inflację oraz zjadają ich oszczędności. Jednocześnie jednak korzystają z tego, że słabe euro, będące skutkiem tej luźnej polityki, wspiera ich eksport i przyczynia się do przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Niemieccy oficjele głośno krytykują EBC, a jednocześnie zapewniają o swoim oddaniu idei niezależności banku centralnego. Chociaż kanclerz Merkel i jej socjaldemokratyczni koalicjanci zapowiadają, że będą budować lepiej zintegrowaną strefę euro, to niewiele robią, by tę integrację pogłębić, a czasem nawet procesom integracyjnym przeszkadzają (np. to dzięki Niemcom osłabiono projekty unii bankowej). Nasi zachodni sąsiedzi na wiele sposobów korzystają z obecności w Eurolandzie, a jednocześnie ta obecność jest dla nich ciężarem. Tak jakby strategiczny projekt wspólnej waluty ich przerósł. Trudno im się mierzyć z problemami Grecji, Włoch czy Francji. A gdyby mogli zbudować swoją unię marzeń – mniejszą, ale lepiej funkcjonującą strefę euro?
Nowa waluta
Kwestia zmniejszenia Eurolandu miała być poważnie rozważana w Berlinie w 2011 r. – donosiła o tym wówczas agencja Reuters. Rozmowy dotyczące budowy mniejszej, ale bardziej zintegrowanej strefy euro prowadzono wówczas z Francuzami i miały one trwać wiele miesięcy. Nie wiadomo, do jakich konkluzji wówczas doszli decydenci, ale nawet jeśli jakiś konkretny projekt powstał, to przecież nie został wdrożony. Skuteczne działania EBC powstrzymujące kryzys w Eurolandzie sprawiły zaś zapewne, że pomysły tego typu odłożono.
W 2012 r. w dorocznym konkursie o Nagrodę Wolfsona ekonomiści przedstawiali projekty rozmontowania strefy euro. Jedna z nagrodzonych prac, napisana przez Catherine Dobbs, byłą analityczkę z firmy Gartmore, zaproponowała podział strefy euro na co najmniej dwie strefy walutowe. Słabsze kraje weszłyby do strefy roboczo nazwanej NEY (New Euro Yolk), silniejsze do obszaru NEW (New Euro White). Każda ze stref miałaby swoją walutę i bank centralny. Dawne euro byłyby wymieniane w odpowiednich proporcjach na waluty NEW i NEY. Waluta NEY mogłaby zostać zdewaluowana, co pozwoliłoby gospodarkom tego obszaru odzyskiwać konkurencyjność i dałoby im pole manewru dla reform fiskalnych. Waluta NEW zachowałaby natomiast siłę dawnego euro. Mielibyśmy więc dwie strefy walutowe – jedną zbudowaną zapewne wobec Francji, drugą wokół Niemiec.