Otwarcie naszego rynku finansowego miało być jedną z istotnych konsekwencji wejścia Polski do Unii Europejskiej. W szczególności środowiska związane z giełdą papierów wartościowych, a więc maklerzy, emitenci, zarządzający funduszami i aktywni inwestorzy liczyli na ruch w dwóch kierunkach. Z jednej strony polskie spółki, które przecież tłumnie zgłosiły się do ofert publicznych w ostatnich kilkunastu miesiącach, powinny były szukać pieniędzy i płynności również w Londynie czy na Euronext, z drugiej strony firmy działające w Europie Środkowej i Wschodniej miały chętniej korzystać z warszawskiej giełdy i popytu inwestorów.
Pomimo kilku wyjątków potwierdzających regułę, oczekiwany ruch nie nastąpił. Podobnie rzecz ma się z biurami maklerskimi i firmami zarządzającymi funduszami, które nie garną się do otwierania swoich okienek w Polsce, a nasi niespecjalnie garną się do inwestowania za granicą. Nie nastąpiła też inwazja zagranicznych banków i firm ubezpieczeniowych, które mogłyby zdalnie oferować swoje produkty w Polsce po spełnieniu minimum formalności. Jeżeli przyjąć, że nie mamy tu do czynienia jedynie z opóźnioną reakcją, czego nie można do końca wykluczyć, to można zaryzykować tezę, że polski rynek jest w dalszym ciągu bardzo lokalny i nie jest wystarczająco atrakcyjny ze względu na stosunkowo mały rozmiar w porównaniu z głównymi rynkami europejskimi.
Nie jest to ani zaskakujące, ani obraźliwe, bo często również rynki hiszpański i włoski są postrzegane podobnie, nie mówiąc już o austriackim, greckim czy portugalskim. Tezę tę potwierdzałoby też porównanie z ciekawym rosyjskim rynkiem finansowym. Jest on dla kontrastu tak słabo rozwinięty lokalnie, że zmusza niejako jego uczestników do internacjonalizacji. Sztandarowe rosyjskie spółki giełdowe nie pozyskałyby nawet kilkudziesięciu milionów dolarów na rynku lokalnym, a co dopiero mówić o wielomiliardowych kapitalizacjach i kredytach konsorcjalnych. Takie sprawy Rosjanie załatwiają w Londynie i Nowym Jorku, ponieważ rosyjscy emeryci raczej nie mają specjalnych oszczędności do zagospodarowania przez miejscowe banki, a jeżeli ktoś już coś ma, to woli trzymać w Szwajcarii lub na Cyprze. Tak więc rynek rosyjski umiędzynarodowił się szybko z konieczności, ale również dzięki swojemu rozmiarowi interesującemu z punktu widzenia globalnych banków i inwestorów. Odnotować jednak należy pewną istotną przewagę polskiego rynku nad rosyjskim w trudnym dziele internacjonalizacji. Zarówno polscy obywatele, jak i całej Nowej Europy (ale to ładna nazwa) nie potrzebują urzędowej zgody na zatrudnienie w City. Ledwie minął rok, a nasza zdolna młodzież z dobrym wykształceniem rozgryzła procesy rekrutacyjne w Londynie i drogą konkursu lub przez "łowców głów" osiągnęła proporcje zatrudnienia w tamtejszych instytucjach finansowych podobne do zestrzeleń polskich pilotów w bitwie o Anglię. Podobnie dzieje się w kilku innych krajach, gdzie mimo istnienia bariery administracyjnej padła już bariera psychologiczna dla zatrudniania Polaków czy Węgrów.
Niech wiec na razie miarą umiędzynarodowienia naszego rynku będzie liczba telefonów z prośbą o interwencję, które dostaję od swoich kolegów z Londynu. Chodzi często o słabo znane mi spółki i projekty z innych krajów europejskich, którymi w różnych instytucjach w City zajmują się osoby o polsko brzmiących nazwiskach. Denerwujemy się, że Niemiec rozmawia z Rosjaninem na temat gazociągu, który nawet nie ma przechodzić przez polskie terytorium. To, co ma powiedzieć Francuz lub Anglik, gdy Polacy ponad jego głową rozmawiają o ich tunelach, elektrowniach czy obligacjach?
Autor to dyrektor Rothschild Polska