Jak schodziłam? ? pytała po występie Mistinguette, gwiazda paryskiej rewii. Świat z napięciem zastanawia się dzisiaj, jak zejdzie po schodach znakomita amerykańska gospodarka. To, czy wpadnie w kryzys, jest główną kwestią poruszaną w prognozach ekspertów i mediów na rok bieżący.
Czy będzie recesja?W grudniu ub.r. wiele pism gospodarczych i finansowych zdążyło już opracować swoje prognozy w opasłych dodatkach lub specjalnych noworocznych numerach. Przypatrzymy się ? na przykład ankiecie przeprowadzonej przez Businessweek wśród głównych ekonomistów 54 amerykańskich banków inwestycyjnych i firm konsultingowych. Ogólnie biorąc, respondenci przewidywali znaczne spowolnienie wzrostu w USA w porównaniu z ubiegłym 5-letnim okresem. Największymi optymistami w tej ankiecie byli reprezentanci Bank One, Weyerhouse i Comerica Bank, którzy prognozowali na 2001 r. wzrost PKB USA w przedziale 3,9?4,3%. Największymi pesymistami zaś reprezentanci Goldman Sachs, Well Fargo i Well Capital Management, prognozujący wzrost PKB USA w przedziale 1,7? 2,6%.Średnia prognoza 54 ekonomistów wygląda następująco:? wzrost PKB USA ? 3,1% (w I kw. ? 2,9%; w II kw. ? 3%; w III kw. ? 3,2%; w IV kw. ? 3,3%).? Stopa bezrobocia USA w IV kw. ? 4,3%.? Stopa procentowa Fed w IV kw. ? 6,2%.W podsumowaniu tej ankiety ?Businessweek? stwierdził, że w wypowiedziach dodatkowych żaden respondent nie przewidywał głębokiej recesji, ale większość wskazała na następujące zagrożenia:? pogłębienie się deficytu bilansu handlowego (a więc wzrost zobowiązań finansowych USA wobec zagranicy) w stopniu nie pozwalającym rynkom na dostosowanie się do takiej ewentualności; groźba ucieczki kapitału z USA i ostrej deprecjacji dolara oraz poważne trudności dla polityki pieniężnej Fed;? ewentualność podwyżek cen ropy przez OPEC;? nie najlepsze perspektywy rynku akcji (nie tylko internetowych); zważywszy, że ceny akcji nigdy dotąd nie odgrywały tak dużej roli w kształtowaniu się popytu konsumentów i biznesu (przez ?wpływ bogactwa? na wydatki konsumentów), może dojść do zaklętego kręgu: niski wzrost obniża przewidywania zysków, co wpływa na ceny akcji, których spadek prowadzi do dalszej erozji wzrostu, a więc i do pesymistycznych prognoz zysków, co z kolei... itd. A to byłby klasyczny przepis na recesję.Co więcej ? w pierwszych tygodniach stycznia br. wiele takich prognoz uległo korekcie w dół. Ankietowani co miesiąc przez ?Blue Chip Economic Indicators? ekonomiści 48 banków inwestycyjnych i producentów (od Merrill Lynch po Forda) obniżyli swą średnią prognozę stopy wzrostu USA w 2001 roku do 2,6% (o pół punktu procentowego w porównaniu z prognozą grudniową i o 1,3 punktu ? w porównaniu z listopadową). Prognoza ?The Wall Street Journal? sporządzona na podstawie opinii 54 ekonomistów amerykańskich przewiduje już stopę wzrostu w I kw. br. na poziomie zaledwie 2%, co ? według jednego z komentatorów pisma ? sugerowałoby, że gospodarkę USA czeka ?twarde lądowanie?. Jednocześnie wskaźnik prawdopodobieństwa recesji (dwu kolejnych kwartałów ujemnego wzrostu PKB) obliczany przez ekonomistów Goldmana Sachsa wzrósł do 50% (z 35% w listopadzie).I wreszcie 9 stycznia br. Morgan Stanley Dean Witter, jako pierwszy duży bank inwestycyjny na Wall Street, stwierdził, że Ameryka już znalazła się w recesji. Jednocześnie pod wpływem serii niepomyślnych danych statystycznych publikowanych na przełomie grudnia i stycznia, a także w następstwie dramatycznej decyzji Fed z 3 stycznia o obniżeniu stóp procentowych, eksperci i publicyści, a także niektóre osobistości świata finansów (jak np. zdecydowany pesymista George Soros) podzielili się w mediach na dwa ? z grubsza biorąc ? obozy.Kto będzie miał rację?Grupę pesymistów reprezentuje m.in. Stephen S. Roach, główny ekonomista wspomnianego Morgan Stanley Dean Witter, który swój pogląd wyłożył w artykule dla ?The New York Times? i w wywiadzie dla ?Le Figaro-Economie?.Oto jego rozumowanie:? Pierwsze dwa kwartały będą się charakteryzować ujemnym wzrostem (spadek PKB wyniesie 1,25% w skali rocznej), po czym nastąpi lekkie ożywienie, które sprawi, że w grudniu wzrost osiągnie poziom 4% w skali rocznej. Średnia roczna 2001 r. wyniesie tylko 1,1%, a nie 2,5%, jak reprezentowany przez Roacha bank prognozował w grudniu ub. roku.? Przewidywane parę miesięcy temu przez Fed, polityków i inwestorów ?miękkie lądowanie? jest wykluczone, ponieważ prędkość lotu obniżyła się za bardzo (spadek wzrostu z 6,1% zaledwie pół roku temu do poziomu zerowego ? zdaniem S. Roacha ? w chwili obecnej). Jest już za późno, aby redukowanie stóp procentowych mogło szybko poprawić sytuację.? Zważywszy że jest to pierwsza recesja od początku lat 90., które były dekadą rewolucji informatycznej i tzw. nowej gospodarki, ekonomiści usiłujący wróżyć przyszłość znaleźli się w stanie ?gigantycznej niepewności?. Pewne jest tylko jedno: ?Ameryka upoiła się wiarą, że niemal każda inwestycja w technologię przynosi natychmiast wzrost produktywności?. Kiedy nastąpiło spowolnienie wzrostu, doszło zaraz do gwałtownego spadku stopy inwestowania w technologię ? z 28% do paru procent, a więc do autentycznego zastoju w tej dziedzinie. Oznacza to ostudzenie głównego silnika wzrostu.? ?Efekt bogactwa? działa teraz odwrotnie. Spadek zaufania do akcji, których ceny gwałtownie rosły i w ubiegłych latach przyczyniły się do spadku oszczędności z 6,6% do minus 0,8% obecnie, wywoła wśród Amerykanów odwrotną tendencję, a mianowicie koncentrowanie się na zabezpieczaniu swoich oszczędności. Nastąpi najostrzejszy spadek konsumpcji, jaki kiedykolwiek wystąpił w tym kraju.? Istnieje jedna szansa na dwie, że recesja amerykańska nabierze charakteru globalnego. Prognozę światowego wzrostu w 2001 r. opracowaną ostatnio przez zespół S. Roacha w Morgan Stanley Dean Witter należy teraz skorygować ? obniżyć przewidywaną stopę wzrostu z 3,5% do 2,9%.Dla ścisłości należy jednak odnotować, że S. Roach nie jest pesymistą ?długoterminowym?. Uważa, że recesja jest złem koniecznym, które pomoże krajowi ?zachować prosperity w przyszłości?.Do optymistów należy natomiast stały komentator finansowy londyńskiego ?The Times? Anatole Kaletsky, którego artykuł z 9 stycznia br. nosił tytuł: ?Dlaczego recesja w 2001 r. jest prawie wykluczona??A tak uzasadniał tę tezę:? Recesja była mało prawdopodobna nawet w najgorszym momencie minikryzysu naftowego i krachu na giełdach akcji w październiku ub. roku. Tym bardziej jest ona nieprawdopodobna dzisiaj, ponieważ cztery najważniejsze wydarzenia (mające wpływ na gospodarkę), jakie nastąpiły od tego czasu, okazały się pomyślniejsze, niż przypuszczano.Po pierwsze ? ceny ropy naftowej spadły aż o 30%, a odpowiedzialne postępowanie OPEC usunęło groźbę katastrofalnego kryzysu energetycznego, porównywalnego z latami 1974, 1979 czy nawet 1990.Po drugie ? wprawdzie ceny akcji spółek internetowych spadły od października ub.r. o dalsze 20%, to jednak szersze indeksy rynkowe wykazały stabilność. Zadało to kłam przepowiedniom, że wskutek pęknięcia bańki na Nasdaq nastąpi powszechny krach na wszystkich giełdach akcji. Inwestorzy uważają, że perspektywy spółek starej gospodarki są w 2001 r. zupełnie dobre.Po trzecie ? zwycięstwo George'a Busha nieźle wróży gospodarce ? i to również w krótkiej perspektywie. Nowa administracja na pewno przeforsuje duże cięcia podatkowe, co nasili wydatki konsumentów. Jej polityka będzie przyjazna dla biznesu, co zachęci go do inwestowania, zwłaszcza w uprzednio niepopularne sektory: energetykę, spółki użyteczności publicznej, tytoń i przemysł ciężki.Po czwarte ? bez względu na motywy, jakimi kierował się Fed obniżając na początku stycznia stopy procentowe, skutek jego poczynań musi być bullish. Wbrew temu, co do niedawna prognozowano, stopy procentowe w I kwartale br. prawdopodobnie spadną aż o cały punkt procentowy, a w ciągu paru następnych miesięcy ? o dalsze pół punktu.? Nie należy więc przewidywać spadku stopy wzrostu w USA w 2001 r. do poziomu poniżej 3%. Co więcej ? po tym, jak okaże się latem lub jesienią br., że ?miękkie lądowanie? stało się faktem, stopy procentowe mogą zacząć ponownie rosnąć.? Międzynarodowy rynek walutowy nie powinien być w 2001 r. sceną wielkich sensacji. Zważywszy że każda duża gospodarka wykaże w tym roku wzrost rzędu 3,5% nie będzie żadnego powodu, by dochodziło do silnych międzynarodowych przepływów kapitałowych, mogących potężnie wywindować (czy też zepchnąć w dół) którąś z głównych walut. Zarówno euro, jak i brytyjski funt będą oscylować w obecnych wąskich przedziałach, co z pewnością sfrustruje tych licznych graczy, którzy liczą na spadek wartości dolara. Natomiast dużej deprecjacji może ulec japoński jen.Jak będzie na rynku amerykańskim?Z ankiety przeprowadzonej ? jak co roku od pięciu lat ? wspólnie przez Businessweek i Instytut Harrisa wśród amerykańskich inwestorów indywidualnych (?Main Street investors?) przebija o wiele mniejszy optymizm, niż to było w ubiegłych latach. Tylko 33% respondentów sądzi, że w 2001 roku ceny akcji będą rosnąć (w roku ubiegłym odsetek respondentów-optymistów wyniósł aż 59). 26% respondentów uważa, że ceny utrzymają się na mniej więcej nie zmienionym poziomie, a 23% ? że spadną. Nie ma zdania ? 19%. Aż 50% respondentów nie wyklucza, że w 2001 r. na giełdach akcji dojdzie do krachu (w tym 13% uważa ten krach za ?bardzo prawdopodobny?).Szczególnym walorem tej ankiety jest to, że pozwala poznać sposób myślenia inwestorów. Pomaga zrozumieć, dlaczego ? mimo wszystko ? aż 42% respondentów chce zainwestować w 2001 r. więcej niż w 2000 roku (w tym 7% ? ?znacznie więcej?). Okazuje się, że aż 79% respondentów wierzy w swój talent inwestowania i uważa, że potrafi ?pobić? rynek (w tym aż 17% jest tego ?bardzo pewnych?).Z umiarkowanym optymizmem zapatrują się na przyszłość rynków akcji najlepsi stratedzy inwestycyjni w USA. Spośród 40 wybranych respondentów tygodnika ?Businessweek? tylko jeden przewiduje, że na koniec 2001 r. indeks DJIA będzie niższy, niż był na koniec 2000 roku.Największym optymistą jest Clare W. Zempel z Robert W. Baird & Co, bo przewiduje, że DJIA osiągnie poziom 13 700 punktów, natomiast największym pesymistą ? Charlie Crane ze Spears Benzak Salomon & Farrell, który przewiduje, że wyniesie on 10 700 punktów. Średnia prognoza 40 respondentów ? to 12 015 punktów na koniec 2001 r., czyli wzrost rzędu 12%. Mniej optymistyczna jest prognoza na koniec I półrocza br. ? a mianowicie 11 124 punkty.Respondenci ?Businessweeka? przewidują, że wzrośnie też indeks Standard & Poor's 500. Ich średnia prognoza ? to 1558 punktów, czyli wzrost o 14%. Według nich, indeks Nasdaq Composite osiągnie na koniec 2001 r. poziom rzędu 3500 punktów.Warto też przytoczyć prognozy tych strategów inwestycyjnych, którzy 12 miesięcy temu niemal ze 100-procentową dokładnością przepowiedzieli wysokość wszystkich wyżej wymienionych indeksów na koniec 2000 roku. Obecnie ten trzyosobowy zespół inwestycyjny Jurika & Vogles z Oakland przewiduje na koniec 2001 r. następujący poziom indeksów: DJIA ? 12 000 pkt., Standard & Poor 500 ? 1475 pkt., a Nasdaq Composite ? 3100 punktów. Jeszcze inny znakomity ?wróżbita? sprzed 12 miesięcy, Douglas Cligott z J.P. Morgan & Co, w debacie na łamach ?The International Herald Tribune?, też sformułował swą nową prognozę: DJIA ? 11 000 pkt., Standard & Poor 500 ? 1450 pkt., a Nasdaq ? 2500.Niezależnie od stopnia optymizmu (czy pesymizmu) strategów na szczególną uwagę zasługują ? zdaniem ?Businessweek? ? ich ogólne konkluzje: nie będzie nowego boomu spółek internetowych, nie będzie powrotu do ?irracjonalnej wybujałości? inwestorów z ubiegłych lat 90., ale ?jazda? na giełdach, jaka czeka inwestorów w 2001 r., może być równie ?szalona? wskutek wahliwości cen, jak w 2000 roku.Jak się spisze Europa?Wystarczyły wstępne prognozy grudniowe przewidujące, że stopa wzrostu krajów strefy euro w 2001 r. może wynieść powyżej 3%, a więc być wyższa niż w USA po raz pierwszy od 10 lat, aby pojawiła się seria artykułów o wymownych tytułach: ?Gospodarki USA i Europy idą oddzielnie? (IHT), ?Czy będzie dekada Europy?? (?The Wall Street Journal?), ?Czy XXI wiek będzie europejski?? (londyński ?The Independent?), ?Europa ma powody do ufności? (?Financial Times?).Co prawda, z większości najnowszych szybko zamawianych opracowań prognostycznych wynika, że wskutek nagłego spowolnienia wzrostu amerykańskiego trzeba nieco skorygować w dół przewidywania wzrostu gospodarek europejskich. Na przykład Niemiecki Instytut Badań Gospodarczych (DIW) podał 3 stycznia, że obniża się poprzednią prognozę wzrostu w RFN na 2001 r. do 2,5%. Również w Wielkiej Brytanii dokonano podobnej korekty. Niemniej jednak symulacje niektórych placówek badawczych (np. Oxford Economic Forecasts) sugerują, że nawet w wypadku zerowego wzrostu amerykańskiego przez dwa najbliższe kwartały aktualnie przewidywana na 2001 r. stopa wzrostu w Wielkiej Brytanii obniżyłaby się już tylko o ćwierć punktu procentowego (do 2,4%), a więc niemalże w granicach błędu.Czy może to oznaczać, że traci na aktualności stare powiedzenie, że kiedy Ameryka kicha, Europa łapie grypę? Tak właśnie na podstawie własnej analizy sądzi William Pfaff z ?Los Angeles Times?, podpierając się przy tym opinią prezesa Banku Francji Jeana-Claude'a Tricheta. Zdaniem tego czołowego publicysty amerykańskiego, gospodarka europejska osiągnęła masę krytyczną ? taki stopień koordynacji polityki i konwergencji, który sprawi, że nastąpi jej ?odłączenie? od koniunktury amerykańskiej.W obszernym artykule zatytułowanym ?Czy Europa prześcignie Amerykę?? londyński ?The Times? widzi wyraźne podstawy do optymistycznej oceny przyszłości gospodarki europejskiej i dzieli je na krótko-, średnio- i długoterminowe.Po pierwsze ? wygląda na to, że Europejski Bank Centralny zarzuca wreszcie ?swój atawistyczny deflacyjny monetaryzm odziedziczony po Bundesbanku? i zdaje się obierać ?bardziej nastawioną na ekspansję gospodarczą, a więc raczej amerykańską ? w swoim stylu ? filozofię?. Jednocześnie rządy europejskie obniżają podatki i łagodzą surową politykę budżetową, narzuconą przez pakt stabilizacyjny Europejskiej Unii Walutowej. W rezultacie główne kraje europejskie odczują bodziec fiskalny ? po raz pierwszy od 1993 roku.Po drugie ? w perspektywie średnioterminowej Europa skorzysta wreszcie na uprzednim osłabieniu euro i to w sposób bardziej fundamentalny. Już dzisiaj koszty robocizny w RFN są tylko o 10% wyższe niż w USA, a we Francji ? nawet o 30% niższe. Dzięki temu Europa zaczyna przeżywać ożywienie w dziedzinie inwestycji przemysłowych. W Niemczech bezrobocie od 8 miesięcy spada, a zatrudnienie we Francji wzrasta szybciej niż w USA.Po trzecie ? w perspektywie długoterminowej ? to znaczy w połowie dekady ? Europa osiągnie stopę zatrudnienia na poziomie amerykańskim i utrzyma szybki wzrost produktywności.W odniesieniu do związków finansowych Europy z Ameryką ?Financial Times? uważa, że w 2001 r. będą one wciąż ważniejsze niż powiązania w handlu. Zważywszy że spółki europejskie w ostatnich latach ochoczo nabywały aktywa amerykańskie, stały się one bardziej niż kiedyś uczulone na sytuację rynku amerykańskiego. Częściowo właśnie dlatego ruchy cen akcji w Europie wciąż podążały śladem cen akcji w USA. Niemniej jednak ? zdaniem ?Financial Times? ? nawet w wypadku dalszego spadku cen akcji w USA, reakcja Europy będzie bardziej umiarkowana. a to z dwu względów.Współczynnik P/E we Francji i Niemczech kształtuje się na historycznym poziomie 20, podczas gdy w przypadku spółek USA objętych indeksem Standard & Poor's 500 ? wynosi około 27. Ceny akcji w Europie w ubiegłych pięciu latach nie poszły w górę w takim stopniu, jak w USA, toteż w wypadku krachu za oceanem nie spadną tak drastycznie jak ceny akcji amerykańskich.Drugi powód to fakt, że Europejczycy mniej niż Amerykanie polegają na akcjach jako źródle osobistego bogactwa. Wartość akcji sięga w USA 150% PKB, podczas gdy w Niemczech ? tylko 60% PKB. Tak więc krach na rynku miałby mniejszy wpływ na kształtowanie się wydatków.Umiarkowany optymizm europejski znajduje odbicie w prognozach kształtowania się indeksów. Z ankiety przeprowadzonej wśród 13 banków inwestycyjnych w Europie, przez ?Le Figaro-Economie? wynika, że respondenci raczej w różowych barwach widzą poziom cen akcji europejskich, zwłaszcza w II półroczu br.Czy ustali się datę rozszerzenia UE?Zdaniem ?The Economist? tempo rozszerzania UE skłaniało do niedawna do cynizmu. Przez 10 lat mówiono, że pierwszych kandydatów przyjmie się ?w ciągu pięciu lat?. Obecnie jednak proces nabrał nieodwracalnego rozpędu. W 2001 roku Unia Europejska wyznaczy wreszcie datę. Będzie nią prawdopodobnie rok 2005 ? dla najlepiej przygotowanych kandydatów. Ustalenie daty zmusi do skupienia uwagi na potrzebie radykalnych zmian instytucjonalnych, którymi trzeba się zająć w następnej rundzie rewidowania Traktatu.Jak napisał w ?Los Angeles Times? wspomniany już William Pfaff, od czasu grudniowego szczytu w Nicei ?europejska debata zdaje się toczyć wokół kwestii, czy Niemcom udało się zepchnąć Francję na bok i przejąć przywództwo w Europie?. Według Pfaffa do tej debaty przyczynił się niemiecki minister spraw zagranicznych Joschka Fischer swoim inteligentnym szkicem przyszłej federalnej Europy, zbudowanej na modelu federalnych Niemiec. Zaproponował on, aby państwa członkowskie miały znaczne uprawnienia autonomiczne, ale podlegały władzy federalnej w głównych dziedzinach, takich jak polityka gospodarcza i społeczna, a także zagraniczna i obronna.Kłopot w tym, że model taki nie cieszy się poparciem większości społeczeństwa, nawet niemieckiego. Z grudniowej ankiety w pięciu największych krajach UE wynika, że za zwiększeniem władzy federalnej kosztem suwerenności narodowej opowiada się tylko 37% respondentów. Za zachowaniem suwerenności ? 52% respondentów, w tym aż 67% respondentów niemieckich. Małe są więc szanse urzeczywistnienia wizji Europy federalnej zawartej w pomyśle Fischera.Niemniej jednak Europa potrzebuje ?federalistycznych papierów?. Pfaff uważa, że debatę nad konstytucją UE powinno się przenieść z forum rządowego i dopuścić do niej społeczeństwo. Kończy artykuł wezwaniem, aby w wypadku ociągania się obecnych państw członkowskich, debatę taką zainicjowała Polska i inne kraje kandydackie, żądając od Brukseli i Piętnastki odpowiedniej reakcji.Co będzie w Polsce??Businessweek? odnotowuje, że 2001 rok rozpoczął się w Polsce od objęcia funkcji prezesa NBP przez Leszka Balcerowicza, które zostało przyjęte przez świat biznesu z satysfakcją, jako podbudowujące ich zaufanie do polityki gospodarczej. Niemniej jednak to poczucie bezpieczeństwa może być złudne. Balcerowicz ? zdaniem pisma ? stoi przed najtrudniejszym zadaniem w swojej karierze. Ten ?żelazny człowiek? musi postanowić, kiedy i w jakim stopniu obniżyć stopy procentowe, aby pobudzać wzrost gospodarczy bez nasilenia inflacji i silnego osłabienia złotego. A będzie musiał działać w sytuacji, kiedy ?międzynarodowe rynki odnotowują największą turbulencję od czasu rosyjskiego kryzysu w 1998 roku?.Posunięcia L. Balcerowicza mogą wyznaczyć kurs gospodarki polskiej na parę najbliższych lat. Podnoszenie w niedawnym okresie stóp procentowych umocniło kurs złotego na giełdach zagranicznych i zachęcało inwestorów do lokowania pieniędzy w polskie obligacje rządowe. Jednakże wysoki koszt pieniądza i rządowe wysiłki redukowania deficytu budżetowego osłabiły wzrost gospodarczy w IV kw. ub.r. do zaledwie 3% w skali rocznej.Stąd silna presja na Balcerowicza zarówno ze strony biznesu, jak i poszczególnych ministerstw, zainteresowanych stymulowaniem gospodarki, a więc redukowaniem bezrobocia przed tegorocznymi wyborami. Zdaniem ?Businessweek? nawet MFW widzi potrzebę obniżenia stóp procentowych w Polsce. Problem w tym, że obniżki stóp mogą nasilić inflację (nadal wysoką), osłabić walutę, a przez to podrożyć import, a więc utrudnić zmniejszanie deficytu rachunków bieżących. Najlepszym rozwiązaniem byłoby stopniowe tylko obniżanie stóp, to jednak może ?potęgować presję na prezesa NBP ze strony zniecierpliwionych parlamentarzystów, ministrów i robotników?.Podobnie widzi polskie problemy Jonathan Ledgard w specjalnym numerze ?The Economist? pt. ?World in 2001?, z tym że wydźwięk jego prognozy jest optymistyczny. Autor uważa wprawdzie, że w roku bieżącym rozwieją się nadzieje Polski na przystąpienie do UE przed nadejściem 2004 roku, ale podkreśla, że w 2001 r. nasz kraj ?będzie nadal dominował w Europie Środkowej?. Odnotuje godny wyróżnienia 5-procentowy wzrost (wyższy o 1 punkt procentowy niż Węgry i Czechy) oraz pozostanie ?w sferze kultury najbardziej kreatywnym i innowacyjnym państwem dawnego bloku komunistycznego?.
Czy wierzyć prasie?Okazuje się, że nadużywanie słowa ?recesja? w mediach może być samospełniającym się proroctwem. Przed laty ?The Economist? zaproponował ? pół żartem, pół serio ? ustanowienie dodatkowego wskaźnika aktywności gospodarczej, a to ze względu na brak zaufania do oficjalnych statystyk. Posługując się komputerową bazą danych, ?The Economist? obliczał dla każdego kwartału liczbę artykułów prasy brytyjskiej, w których występowało słowo ?recesja?. Redakcja tego tygodnika twierdzi obecnie, że wskaźnik R (jak recesja) doskonale odzwierciedla rzeczywiste cykle koniunktury. W latach dziewięćdziesiątych rósł on ostro, kiedy gospodarka wpadała w recesję i spadał natychmiast po utrwaleniu się objawów ożywienia. Na jesieni 1998 roku poszedł nagle w górę ? co prawda PKB wykazał wówczas tylko stagnację, ale produkcja przemysłowa ostro spadła. Jest to wskaźnik ?koincydencyjny?, zmieniający się razem ze wskaźnikiem wytwórczości. Jest więc dostępny natychmiast, w odróżnieniu od statystyk oficjalnych, które zawsze są opóźnione.Zdaniem ?The Economist?, ów wskaźnik R opracowywany w odniesieniu do rynku USA również znakomicie pokazuje punkty zwrotne w gospodarce. Oparty na liczbie artykułów ze słowem (recesja) w ?The New York Times? i ?The Washington Post?, dokładnie zasygnalizował początek recesji w 1981 i 1990 roku, a także koniec recesji w 1992 roku.Od wiosny 1999 roku do jesieni 2000 roku wskaźnik R utrzymywał się na stabilnym poziomie ? około 200 artykułów kwartalnie. Jednakże w IV kw. ub.r. wzrósł silnie, do 370, przy czym w grudniu osiągnął alarmujący poziom 670 ? w skali kwartału. Tak duży skok w przeszłości sygnalizował początek recesji.
ZBIGNIEW SALA