Nowa Zelandia była wskazywana jako kraj, który znakomicie poradził sobie z koronawirusem. Oficjalne dane mówią tam o ponad 1,6 tys. zachorowań i tylko 22 przypadkach zgonów. Ostra kwarantanna trwała tam od 25 marca do 9 czerwca. (Jak to przełożyło się na spadek PKB w drugim kwartale, dowiemy się dopiero we wrześniu, ale już pierwszy kwartał przyniósł 1,6 proc. spadku kw./kw. i 0,2 r./r.). Jeszcze na początku sierpnia celebrowano to, że minęły 100 dni bez nowych lokalnych zakażeń Covid-19 w Nowej Zelandii. 12 sierpnia rząd wprowadził jednak kwarantannę na 12 dni w liczącym 1,5 mln mieszkańców mieście Auckland, a na terenie reszty kraju zaostrzył restrykcje. Przesunął też o cztery tygodnie (na 17 października) wybory parlamentarne. Zrobił to po tym, gdy odkryto nowe ognisko zakażeń liczące... 12 osób. Ostra reakcja nowozelandzkiego rządu sprowokowała prezydenta USA Donalda Trumpa do mówienia o „okropnym wzroście zachorowań" w Nowej Zelandii. – Każdy, kto obserwuje sytuację, łatwo dostrzega, że dziewięć przypadków infekcji dziennie u nas kontrastuje z tysiącami przypadków dziennie w USA – odpowiedziała mu nowozelandzka premier Jacinda Arden. Skoro jednak to tylko dziewięć przypadków dziennie, to czy warto było wprowadzać z tego powodu ostrą kwarantannę w największym mieście kraju i sabotować w ten sposób ożywienie gospodarcze? To mocno kontrastuje z polityką wielu europejskich rządów i amerykańskich stanów, które wstrzymują się z zaostrzaniem koronawirusowych restrykcji, pomimo tego, że liczba infekcji rośnie u nich o wiele mocniej niż w Nowej Zelandii.
Przerwany boom
Pod poważnym znakiem zapytania znalazła się też strategia walki z koronawirusem wdrażana przez władze Australii. Kraj ten był, podobnie jak Nowa Zelandia, uznawany za prymusa w walce z tym niewidzialnym zagrożeniem. Liczbę zachorowań ograniczono tam do mniej niż 24 tys., a zgonów do 438. Wzrost infekcji w stanie Victoria (o kilkaset przypadków dziennie) spowodował jednak, że w stanie tym wprowadzono kwarantannę „stopnia trzeciego", a w mieście Melbourne ostrzejszą – „stopnia czwartego". W Melbourne obowiązuje godzina policyjna od 22.00 do 5.00, a podczas niej ludzie mogą wychodzić z domu tylko do pracy lub z ważnych względów zdrowotnych i bezpieczeństwa. Na takie drakońskie obostrzenia zdecydowano się, choć premier Scott Morrison stwierdził, że kwarantanna będzie „druzgocąca" dla gospodarki stanu Victoria, a resort finansów wyliczył, że może ona ściąć o 1,75 pkt proc. ze wzrostu PKB Australii w trzecim kwartale i podwyższyć stopę bezrobocia do 10 proc. (z 7,5 proc. w lipcu i 5,3 proc. w styczniu). O ile przed kwarantanną w Victorii powszechnie spodziewano się, że gospodarka Australii wróci do końca 2021 r. lub na początku 2022 r. na poziom z 2019 r., o tyle analitycy National Australia Banku prognozują teraz, że stanie się to dopiero w 2023 r.
„Szacujemy, że dłuższy i ostrzejszy okres kwarantanny w Victorii spowolni wzrost australijskiego PKB w trzecim kwartale do 1,25 proc. kw./kw. (wcześniej prognozowaliśmy 3 proc. kw./kw.), a cały 2020 r. przyniesie 4,1 proc. spadku PKB (wcześniej prognozowaliśmy 3,4 proc. PKB)" – piszą analitycy Goldman Sachs. Wygląda jednak na to, że gospodarka kraju jest ciągnięta w dół przez jeden stan. W pozostałych sytuacja epidemiczna jest o wiele lepsza, a restrykcje dużo łagodniejsze. „Jest bardzo niewiele potwierdzonych infekcji na 80 proc. terenów Australii. Poza Melbourne widać zachęcającą poprawę w danych wysokiej częstotliwości pokazujących na większą aktywność gospodarczą" – dodają eksperci Goldman Sachs.
Co prawda dane o australijskim PKB za drugi kwartał poznamy dopiero na początku września, ale wszystko wskazuje na to, że kraj wpadł już w pierwszą recesję od 29 lat (PKB spadł w pierwszym kwartale o 0,3 proc. kw./kw., ale wzrósł o 1,4 proc. r./r.), a Bank Rezerw Australii prognozuje, że gospodarka skurczy się w tym roku o 4 proc., to oczywiście byłby lepszy wynik niż w przypadku większości państw Europy, ale i tak byłby to największy roczny spadek australijskiego PKB od co najmniej II wojny światowej. Międzynarodowy Fundusz Walutowy jest większym pesymistą i spodziewa się, że PKB Australii spadnie w tym roku o 6,7 proc., a Nowej Zelandii o 7,2 proc. (gdy np. PKB Polski ma spaść o 4,6 proc., a USA o 5,9 proc.). Spadki PKB w tych krajach to oczywiście nie tylko wina restrykcji związanych z pandemią. W gospodarkę Australii uderzyło w pierwszej połowie roku też pogorszenie koniunktury na globalnych rynkach surowcowych (ale ożywienie gospodarcze w Chinach zwiększa popyt na australijskie metale przemysłowe, węgiel oraz surowce rolne).
Bank Rezerw Australii starał się łagodzić kryzys, obniżając swoją główną stopę procentową do rekordowo niskiego poziomu 0,25 proc. Jego prezes Philip Lowe wzywał ostatnio rząd do większej stymulacji fiskalnej. Gabinet premiera Scotta Morrisona wdrożył już działania stymulacyjne warte 289 mld dolarów australijskich (206,5 mld USD), czyli 14,6 proc. PKB. Zapowiada kolejne, w tym świadczenia dla mieszkańców Victorii dotkniętych kwarantanną. Również Bank Rezerw Nowej Zelandii obciął swoją główną stopę procentową do rekordowo niskiego poziomu 0,25 proc., a rząd wdrożył pakiet stymulacyjny warty 50 mld dolarów nowozelandzkich (32,9 mld USD), czyli 16 proc. PKB. Oba kraje stać na silne impulsy fiskalne. Dług publiczny Australii wynosił w 2019 r. 45,1 proc. jej PKB, a Nowej Zelandii 30,2 proc. PKB.