Zgodnie z projektem przyjętym przez Radę Ministrów we wtorek wieczorem limit dla deficytu w budżecie państwa na ten rok zwiększono o 56,3 mld zł, do 240,3 mld zł. Minister finansów Andrzej Domański wyjaśniał, że zmiany są konieczne, bo dochody budżetowe idą znacznie gorzej niż założony plan w ustawie budżetowej. Łącznie z różnych źródeł (w tym z wpływów podatkowych, ale też np. ze sprzedaży uprawnień do emisji CO2) zabraknąć może aż 56,3 mld zł dochodów, ich plan w nowelizacji zmniejszono więc z 682 mld zł do 626 mld zł.
Zaskakująco duży wzrost deficytu
Jeśli chodzi o kwotę wydatków, nowelizacja nie przewiduje żadnych zmian – mają one wynosić 866 mld zł. Co oznacza – jak podkreślał premier Donald Tusk – że nie będzie tu żadnych cięć.
Sama nowelizacja była przez ekonomistów i rynki spodziewana, bo o problemach z dochodami wiadomo już od jakiegoś czasu. Ale mocno zaskakująca okazała się skala wzrostu deficytu – ma być on dokładnie równy ubytkom w dochodach, za to po stronie wydatków nie przewidziano żadnych dostosowań.
Czy Ministerstwu Finansów nie zależy na utrzymaniu deficytu w ryzach? W nowelizacji nie uwzględniło nawet tzw. naturalnych oszczędności w wydatkach, które pojawią się w każdym budżecie. Tymczasem według szacunków ekonomistów, gdyby je uwzględnić, tegoroczny deficyt można by było zwiększyć „tylko” o 15–20 mld zł.
Reakcje rynków
Ciekawe, że reakcje rynków finansowych na decyzję o dużym zwiększeniu deficytu w tym roku okazały się w miarę umiarkowane. Dzień po ogłoszeniu projektu nowelizacji rentowność dziesięcioletnich obligacji rządowych delikatnie spadła, choć trzeba przyznać, że polski dług od początku października jest pod dużą presją m.in. ryzyka związanego z wynikiem wyborów w USA.