Ostatni kryzys światowy nie zrobił nam wielkiej krzywdy. Może dlatego nie wyciągnęliśmy z niego wniosków. Obywatele zadłużają się „pod kurek", a rząd bez opamiętania zwiększa wydatki. Czy grozi nam scenariusz grecki, hiszpański lub turecki?
Kryzys subprime sprzed dziesięciu lat w Polsce oznaczał jedynie spowolnienie wzrostu. Nie weszliśmy recesję i nie mieliśmy nawet jednego kwartału ze spadkiem PKB. Złoty potaniał, nieco wzrosło bezrobocie, ale rok 2008 nie kojarzy nam się z taką traumą jak w USA, krajach południa Europy czy państwach bałtyckich.
Dziesięć lat po upadku Lehman Brothers sytuacja na świecie wydaje się być opanowana. Co prawda Wenezuela jest na skraju upadku, Ameryka Łacińska trzeszczy w szwach, Grecja wciąż nie podniosła się po kryzysie zadłużenia, a kilka państw Afryki i Bliskiego Wschodu cierpi na permanentny kryzys wywołany działaniami zbrojnymi, ale wielcy i bogaci tego świata o tym nie myślą. Giełdy rosną, PKB rośnie, bezrobocie maleje i wszyscy są szczęśliwi. No, może poza Turkami.
Jednak natura gospodarki rynkowej jest nieubłagana. Po okresie prosperity przychodzi nieuchronny kryzys, a przynajmniej spowolnienie gospodarcze. Związek Banków Polskich szacuje, że przyjdzie on w ciągu pięciu lat. Osobiście uważam, że ZBP jest nadmiernym optymistą i mówimy raczej o perspektywie dwóch–trzech lat.