W strefie euro wiele indeksów krąży wokół poziomów osiągniętych jeszcze w marcu, a w przypadku Wall Street większość wskaźników nie była w stanie wybić się istotnie ponad wartości osiągnięte pod koniec marca ub.r. Jednak obraz rynków w oczach inwestorów jest daleki od wzorca rynkowej nirwany.
Tylko w ciągu ostatniego miesiąca pierwsze strony gazet i czołówki serwisów informacyjnych atakowały uczestników rynków finansowych z jednej strony zmiennymi wiadomościami z frontu greckiego kryzysu, a z drugiej – wizją globalnej recesji po pęknięciu bańki na chińskich parkietach. Dochodziły do tego kolejna fala przeceny ropy naftowej w reakcji na porozumienie USA–Iran oraz zbliżający się termin podwyżki stóp przez Fed. Z kolei na naszym rodzimym podwórku istna biegunka przedwyborczych pomysłów i deklaracji z każdej strony sceny politycznej wywołała zmasowany odwrót inwestorów od największych spółek z krajowego parkietu. Po dodaniu do tego niemalże panikę na rynku surowców i silne spadki indeksów na wielu rynkach wschodzących, maluje się nam obraz niepewności i strachu, które zawładnęły umysłami inwestorów na całym świecie. Wskaźniki pokazujące nastroje wśród giełdowych graczy w USA są najniższe od dwóch lat w przypadku indywidualnych inwestorów, a od tąpnięcia rynków w październiku ubiegłego roku w przypadku profesjonalistów (wykres 1). To wszystko dokonało się bez głębokich spadków indeksów – wystarczyła groźba, że do takiego ruchu może dojść.
Modna gotówka
W rezultacie, zgodnie z sondażem robionym przez Bank of America ML, zarządzający funduszami mogli się pochwalić w lipcu najwyższym poziomem gotówki zgromadzonej zapobiegawczo w swoich portfelach. Trudno było zachować zimną krew, gdy to nie słynące z hiobowych wieści serwisy internetowe, ale również media „głównego nurtu" zaczęły wskazywać na zagrożenia dla trendu wzrostowego. Najbardziej wyraziste okazało się porównanie dokonane przez agencję Bloomberg, z którego wynikało, że za tegoroczny wzrost indeksu S&P500 odpowiadają tylko dwa sektory – sprzedaży detalicznej i zdrowia. To najsłabszy wynik od 15 lat, czyli szczytu hossy internetowej. Wtedy jedynie sześć spółek z sektora technologicznego odpowiadało za ponad połowę rocznego wzrostu indeksu akcji. Oliwy do ognia dolał „The Wall Street Journal", który przypomniał, że w tym roku również sześć spółek odpowiada za ponad połowę wzrostu kapitalizacji indeksu Nasdaq. Przypadek czy przeznaczenie? Dodajmy do tego powtarzany do znudzenia fakt, że od trzech lat główne amerykańskie indeksy akcji nie zaznały korekty przekraczającej 10 proc., co jest nader rzadko spotykanym fenomenem. W rezultacie otrzymamy receptę na wakacje z nerwami i upadek wiary w siłę kilkuletniej, a więc coraz bardziej dojrzałej już hossy.
To prawda, że wskaźniki szerokości rynku, pokazujące przewagę rosnących, zdobywających nowe maksima cenowe lub znajdujących się powyżej długoterminowych średnich spółek, przestały rosnąć już jakiś czas temu. Ich obecne zachowanie może budzić obawy, że hossa traci swoją dynamikę i nadchodzi czas na głęboką korektę. W końcu podobna słabość rynku zawsze towarzyszy początkom bessy lub istotnym spadkom. Problem w tym, że kurcząca się szerokość rynku może występować dość długo, zanim indeksy akcji zmienią kierunek. W przypadku Nasdaq w połowie ubiegłej dekady ten okres trwał nawet cztery lata. Poza tym w okresach trendu bocznego, szczególnie tak długiego jak obecny, pogorszenie się różnych miar szerokości rynku wydaje się dość naturalnym procesem. Skoro indeks S&P500, praktycznie nie zmieniając wartości od listopada 2014 roku, znalazł się w lipcu dwukrotnie w okolicach swojej 200-sesyjej średniej, to trudno oczekiwać, że większość spółek wchodzących w jego skład będzie notowała wzrost ceny akcji i zapewniała spektakularne stopy zwrotu. Krótko mówiąc – taki mamy giełdowy klimat. Giełdowe indeksy weszły w stan hibernacji. Co ważniejsze, analogiczny stan „uśpienia" dotknął w tym roku również zyski amerykańskich przedsiębiorstw. Skoro zarobki firm stanęły w miejscu, to ceny ich akcji również (wykres 2). Ponieważ inwestorzy zostali rozpuszczeni przez firmy notowane na Wall Street pokazujące w ostatnich latach nieprzerwany ciąg rosnących zysków, pojawił się obecnie niepokój o kontynuację dobrej passy.
Również analitycy giełdowi zaczęli coraz częściej obniżać ceny docelowe spółek, choć nie decydują się jeszcze na równie znaczące zmniejszenie prognozowanych zysków. Podobnie jak w przypadku inwestorów, pesymizm analityków wydaje się nieco na wyrost w stosunku do rzeczywistego stanu i perspektyw amerykańskich przedsiębiorstw. Napływające z USA dane ekonomiczne, choć niejednoznaczne, jednak nie dają jeszcze podstaw do kwestionowania możliwości odbudowy zysków w firmach w kolejnych kwartałach. Zresztą kończący się niedługo sezon wyników za II kwartał w USA przynosi podobne wnioski jak dane dotyczące pierwszych miesięcy tego roku. Spółki spoza sektora energetycznego (cierpiącego ze względu na spadającą cenę ropy) oraz firmy bazujące na popycie wewnętrznym (a nie na zmagającym się z konsekwencjami silnego dolara eksporcie) radzą sobie całkiem nieźle, odnotowując istotne przyrosty przychodów i zysków. Dlatego z ogłaszaniem zakończenia hossy na amerykańskiej giełdzie bym się jeszcze wstrzymał. Tym bardziej że historia konsolidacji analogicznych do obecnej wskazuje, że większe szanse są po stronie rynkowych byków. Od początku lat 80. naliczyłem 14 okresów, które można porównać z obecnym trendem bocznym. Trwały one od sześciu do nawet 18 miesięcy i w dziesięciu przypadkach zakończyły się wyjściem „górą" z takiej formacji. Dwukrotnie była silna korekta, tożsama z krachem, a w dwóch kolejnych przypadkach po okresie względnego spokoju następowały długotrwałe bessy.