Szaleństwo na rynku terenów budowlanych w latach 2007–2010, kiedy inwestorzy wierzyli, że szczególnie na terenach pod osiedla zarobią krocie, spowodowało, że wielu z nich popadło w tarapaty. Po pierwsze dlatego, że przepłacali za ziemię (jak np. hiszpańskie spółki w Warszawie, choć nie tylko one). Po drugie, nabywali grunty za pożyczone pieniądze, co podnosiło koszty. Po trzecie, kupowali działki za tak wysokie kwoty, jakich duzi lokalni gracze, dobrze znający rynek, by nie wyłożyli. Nawet nie dlatego, że nie mieli kapitału, tylko dlatego, że wygórowane stawki nie pozwalały na przyzwoity zysk z inwestycji. Nawet w świetnej lokalizacji.
I wreszcie szaleństwo na rynku ziemi zatrzymał globalny kryzys hipoteczny. A odbił się on echem nie tylko na rynku mieszkań, ale również inwestycji komercyjnych. Banki zakręciły bowiem na kilka lat kurek z pieniędzmi. I tak wiele terenów kupionych w boomie, niezabudowanych, powoli zostało wyprzedanych za długi hipoteczne. Inne trafiły do rąk konkurencji lub powstały spółki.
To była lekcja dla deweloperów, inwestorów, spekulantów. Do dziś jeden z szefów dużej deweloperskiej firmy giełdowej wspomina – nie bez satysfakcji – że gdy jego firma przegrała z Hiszpanami przetarg o bardzo dobrze zlokalizowaną działkę w Warszawie, nie rozpaczał. Podobno wiedział, że „ten biznes i tak się nie zepnie".
Szukają ziemi
Dziś ruch na rynku terenów budowlanych znowu jest większy. Jednak banki ziemi powstają zupełnie na innych zasadach.
Mariusz Kurzac, dyrektor generalny Cenatorium, mówi, że od początku 2014 roku widać wzmożone zainteresowanie gruntami, zwłaszcza w miastach. – Zresztą sami deweloperzy czy fundusze inwestycyjne lub nieruchomościowe chwalą się, że szukają ziemi lub właśnie ją kupili. Polowanie na okazje w zasadzie trwa zawsze, ale teraz poszukiwane są grunty bardzo różnorodne, nie tylko w superokazyjnych cenach – opowiada Mariusz Kurzac.