Nie jestem biogenetykiem. Nie jestem biotechnologiem. Nie znam się na uprawach. Ba, nawet mógłbym mieć trudności w odróżnieniu niektórych podstawowych zbóż.
No, ale kukurydza? Któż nie odróżni żółciutkiej kukurydzy od innych ziaren?! Chociaż pewnie gorzej, jeśli miałbym odróżnić smak kukurydzy genetycznie poprawionej, odpornej na kaprysy pogody, zawirowania w powietrzu i jakieś tam choróbska, od tej sprzedawanej dotychczas w supermarketach. Pewnie ta zmieniona genetycznie jest dorodniejsza.
Czy jednak nie tylko kukurydza, ale w ogóle żywność genetycznie zmodyfikowana będzie Polakom smakowała? Nie wiadomo. Tak czy owak, od 1 maja przestanie u nas obowiązywać zakaz sprzedaży żywności genetycznie poprawionej. Mało tego, poza sprzedażą, będzie można także już uprawiać rośliny, których kod genetyczny został zmieniony. Unia dopuszcza także uprawę kukurydzy typu Bt, odporną na niektóre choroby, dzięki czemu nie wymaga stosowania pestycydów. To oznacza zasadniczą zmianę w naszym kraju. Do tej pory w Polsce można było sprzedawać jedynie zmodyfikowane soję i kukurydzę, przeznaczone na paszę. Nowe odmiany często obniżają koszty, bo są odporne na złe warunki klimatyczne, a także zapewniają większe plony.
Przyznam szczerze, że ta informacja zelektryzowała mnie ogromnie, pomyślałem bowiem sobie, że po pewnych niewielkich modyfikacjach mogłaby się stać całkiem niezłym manifestem politycznym, który dałby się przełożyć na gospodarkę.
A wszystko za sprawą ekscytowania opinii publicznej przez media zapowiedzią premiera o rezygnacji z przewodzenia swojej partii. W moim SMS-owym serwisie informacyjnym wiadomość ta, jak żadna inna, pojawiła się aż trzykrotnie w ciągu zaledwie jednej minuty. To tak, jakby całym dotychczasowym nieszczęściem Polski było łączenie dwóch funkcji - premiera i przewodniczącego, a ich rozdzielenie miało to nieszczęście zmienić w powszechną szczęśliwość. Otóż nie zmieni. I dowodów na to w historii, także tej najnowszej, mamy bez liku.