Czy chińscy decydenci obserwują amerykański wyścig prezydencki z niepokojem, czy też raczej „wyciągnęli popcorn” i szykują się na kompromitację Ameryki? Ciężko na to pytanie odpowiedzieć. Ich doświadczenia z Donaldem Trumpem są raczej kiepskie. To on zaczął wojnę handlową i gotów jest ją zaostrzyć. Czasem też jednak wykazywał chęć porozumienia się z Chinami. Po Kamali Harris można się natomiast spodziewać, że w dużym stopniu kontynuowałaby politykę administracji Joe Bidena. To również nie powinno wzbudzać entuzjazmu w Pekinie. Wszak obecna ekipa rządząca w Waszyngtonie nie wycofała się z karnych ceł nałożonych na chińskie produkty przez administrację Trumpa, a do tego uderzyła restrykcjami technologicznymi w chińskich producentów mikroprocesorów. Zimną wojnę z Chinami mogą więc kontynuować zarówno republikanie, jak i demokraci. Komu więc Pekin może kibicować? Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że chyba tylko wewnątrzamerykańskiemu konfliktowi politycznemu.
Trudny wybór
– Trudno powiedzieć, aby Pekin komuś w tych wyborach wyraźnie kibicował. Każdy z kandydatów posiada jakieś „zalety” z perspektywy chińskiej, ale one nikną w kontekście tego, że ogólnie Harris i Trump są nastawieni konfrontacyjnie w stosunku do ChRL. W przypadku Trumpa pewną zaletą w oczach Pekinu jest to, że zapewne będzie on prowadzić politykę konfliktogenną w stosunkach z amerykańskimi sojusznikami (np. Niemcami). Ale zarazem będzie mocno konfrontacyjny w relacjach z Pekinem. To przecież on rozpętał wojnę handlową w 2018 r. Harris będzie bardziej przewidywalna w stosunkach z ChRL, ale też pewnie będzie kontynuować chłodną politykę Bidena. Ponadto będzie dążyć do zacieśnienia relacji z amerykańskimi partnerami na płaszczyźnie nacisku na Chiny – mówi „Parkietowi” Stanisław Aleksander Niewiński, wykładowca Uniwersytetu Opolskiego, będący prezesem Instytutu Spraw Zagranicznych Collegium Nobilium Opoliense.
Być może Chińczycy wiążą pewne nadzieje z Timem Walzem, czyli kandydatem na wiceprezydenta u boku Harris. Wielokrotnie odwiedzał on Chiny (po raz pierwszy w latach 80.), organizował wycieczki dla młodzieży do Państwa Środka i zna język mandaryński. Wypowiadał się też krytycznie o rozpoczętej przez Trumpa wojnie handlowej, a jako gubernator Minnesoty dosyć przyjaźnie traktował chiński biznes. Tymczasem J.D. Vance, kandydat na wiceprezydenta u boku Trumpa, określa Chiny mianem „największego wroga” USA i twierdzi, że będą one chciały zbrojnie podporządkować sobie Tajwan. Osoba Walza może skłaniać decydentów z Pekinu do kibicowania Harris. Muszą oni jednak zdawać sobie sprawę z tego, że wiceprezydent ma stosunkowo małe uprawnienia w amerykańskim systemie politycznym. (No, chyba że zdoła sobie zdobyć duże wpływy zakulisowe przy mało aktywnym prezydencie). Walz może więc nie równoważyć wpływów sceptycznej wobec Pekinu frakcji w Partii Demokratycznej.
Pekin może więc liczyć na to, że wybory wygra osoba, która w nadchodzących latach wykaże się większą niekompetencją w rządzeniu Ameryką i przez to pozwoli Chinom na swobodniejszą ekspansję. Ciężko obecnie powiedzieć, kogo Pekin postrzega za mniejsze zagrożenie. Być może jednak Harris jest dla władz ChRL przeciwniczką bardziej przewidywalną. Jeśli wygra wybory i zatrzyma w swojej administracji ludzi takich jak Jake Sullivan (doradca prezydenta Bidena ds. bezpieczeństwa narodowego), to w Waszyngtonie nadal będą kształtowali politykę doradcy obawiający się „drabiny eskalacyjnej” i starający się, by nie zadać zbyt silnych ciosów Moskwie i Pekinowi. Trump wciąż stanowi za to wielką niewiadomą i może zaskoczyć swoimi pomysłami. Bob Woodward w swojej najnowszej książce „War” przytacza anegdotę o tym, jak były prezydent zażartował podczas spotkania ze sponsorami kampanii, że USA powinny oznaczyć swoje samoloty chińską flagą, zbombardować Rosję i sprowokować wojnę między nią a Chinami.