Czy przywódcy supermocarstwa będącego drugą pod względem wielkości gospodarką świata mogą podejmować decyzje pod wpływem emocji? Ostatni kryzys wokół Tajwanu pokazuje, że tak. Do białej gorączki doprowadziła ich wizyta w Taipei Nancy Pelosi, przewodniczącej amerykańskiej Izby Reprezentantów. Pelosi wybrała się tam w ramach oficjalnej podróży po krajach Azji Wschodniej. Zrobiła to pomimo nalegań administracji Bidena, by nie drażniła Chin i odpuściła sobie wizytę na Tajwanie. Pelosi się jednak nie ugięła. Nie wystraszyły jej nawet chińskie groźby, że jej samolot może być zestrzelony. Podczas spotkania z Tsai Ing-wen, panią prezydent Republiki Chińskiej (Tajwanu), zapewniała, że USA nie porzucą jej kraju. Pekin uznał wizytę tak wysokiej rangi amerykańskiej polityczki za złamanie przez USA obowiązującej od pół wieku zasady jednych Chin przewidującej, że jedynym prawnie uznawanym państwem chińskim jest Chińska Republika Ludowa. To jednak nie pierwsze naruszenie tej doktryny. Ćwierć wieku temu Taipei odwiedził ówczesny przewodniczący Izby Reprezentantów, republikanin Newt Gingrich. Wówczas Pekin odpowiedział na to manewrami rakietowymi w Cieśninie Tajwańskiej. Tym razem jego reakcja była podobna, ale o większej skali. Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza przeprowadziła manewry powietrzno-morskie wokół Tajwanu, podczas których nad wyspą przelatywały rakiety balistyczne. Według władz Republiki Chińskiej sprawiało to wrażenie ćwiczenia inwazji na Tajwan. Przedłużające się manewry zakłócały komercyjny ruch morski i lotniczy wokół wyspy. Te niedogodności były jednak tylko próbką chaosu, jaki mogłaby przynieść pełnoskalowa wojna. Czy jednak do takiej wojny rzeczywiście może dojść?
Okno możliwości
Chińska Republika Ludowa oficjalnie uznaje Tajwan za swoją zbuntowaną prowincję, którą chce „ponownie zjednoczyć” ze sobą. Preferowaną przez Pekin metodą zjednoczenia jest pokojowe przyłączenie w ramach modelu „jeden kraj, dwa systemy” wykorzystanego wcześniej w przypadku Hongkongu i Makau. Tajwan zyskałby w takim scenariuszu szeroką autonomię na kilka dekad. Tajwańczycy jednak bardzo uważnie obserwują to, jak łamana jest autonomia Hongkongu i nie palą się do integrowania z „czerwonymi” Chinami. Ostatnie lata przyniosły spadek poparcia dla partii takich jak Kuomintang, które opowiadają się za zacieśnianiem relacji z Pekinem. Obecna prezydent Tsai Ing-wen, reprezentantka Demokratycznej Partii Postępowej, rządzi już drugą kadencję i od początku rządów wyraźnie dystansuje się od ChRL, widząc w niej zagrożenie. Możliwość pokojowego przyłączenia Tajwanu wyraźnie się więc oddaliła, choć decydenci z Pekinu mogą mieć nadzieję, że sytuacja się zmieni po wyborach prezydenckich w 2024 r. Mogą jednak tę nadzieję utracić.
Admirał Philip Davidson, były dowódca amerykańskich sił w rejonie Indo-Pacyfiku, stwierdził w zeszłym roku, że ChRL może dokonać inwazji Tajwanu do 2027 r. Obecnie część przedstawicieli amerykańskich służb wywiadowczych uważa, że okno czasowe na dokonanie takiej agresji stało się węższe. – Zawsze byliśmy świadomi tego, że Chiny posiadają ewoluujący plan desantu oraz inwazji wojskowej na Tajwan. Jeśli nie odniosą one sukcesu z polityczną reunifikacją, to będą musieli dokonać jej siłą. Tym, co się zmieniło, jest to, że przeszło to od bliżej niezdefiniowanego, mgławicowego scenariusza, do przekonania, że okno czasowe do jego przeprowadzenia jest w nadchodzących 18 miesiącach – powiedział telewizji Fox News anonimowy oficjel z amerykańskiego wywiadu.
Oczywiście sama inwazja nie byłaby dla Pekinu sprawą prostą. Wojska inwazyjne mogłyby stać się łatwym celem tajwańskich rakiet już na etapie transportu morzem, a później zaangażowałyby się w ciężkie walki w górach i miastach. Oficerowie Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej nie mają zaś doświadczenia bojowego. Ostatnim razem Chiny prowadziły wojnę w 1979 r. przeciwko Wietnamowi. Mniej kosztowną opcją dla Pekinu byłaby blokada morska Tajwanu. Ale również wówczas Chiny musiałyby być gotowe na stoczenie wielkiej bitwy z amerykańską flotą.