Wśród nielicznych krajów, w których pandemia Covid-19 zeszła na dalszy plan, znalazła się Tajlandia. Nie tylko dlatego, że globalna zaraza obeszła się z nią stosunkowo łagodnie (3,7 tys. wykrytych infekcji i zaledwie 59 zgonów w państwie liczącym blisko 70 mln mieszkańców). W ostatnich tygodniach znalazła się ona w cieniu masowych protestów młodych aktywistów wymierzonych w rząd i króla. Protesty przeciwko monarchii to ewenement w kraju, w którym władca wciąż otoczony jest wielkim kultem i za którego krytykę można trafić na 15 lat do więzienia. Król Tajlandii to najbogatszy monarcha świata, dysponujący majątkiem wartym dziesiątki miliardów dolarów. Przepych, w jakim on żyje, oraz jego sojusz z premierem Prayuthem Chan-ocha (który zdobył władzę w 2014 r. w wyniku wojskowego zamachu stanu) są solą w oku prodemokratycznych aktywistów, którzy domagają się zmiany konstytucji i przejścia kraju ku prawdziwej demokracji. Podważony został autorytet narodowej dynastii Chakri, która rządzi krajem nieprzerwanie od XVIII wieku. Na demonstracjach z ostatnich tygodni było widać flagi z napisem „Republika Tajlandii". Wielu demonstrantów okazywało też swoją niechęć do Chin – supermocarstwa z sąsiedztwa, które w ostatnich latach coraz silniej zaznaczało swoje wpływy w Tajlandii. Młodzi aktywiści nie ukrywają, że do buntu zachęcił ich przykład wielkich protestów z Hongkongu wymierzonych w hegemona z Pekinu.
Rozrywkowy król
68-letni Maha Vajiralongkorn, panujący jako król Rama X, został monarchą po tym, jak w 2016 r. zmarł jego ojciec Bhumibol Adulyadej, rządzący przez ponad 70 lat jako Rama IX. Zmarły monarcha był autentycznie uwielbiany przez naród, a jego portrety stawiano na domowych ołtarzykach obok posążków Buddy. Jego następca już na wstępie był zaś przez wielu Tajów postrzegany jako człowiek, który nie dorósł do roli króla. Maha miał bowiem opinię niezwykle rozrywkowego. To trzykrotny rozwodnik, bohater skandali, wytatuowany miłośnik hazardu, a przy tym wysokiej klasy pilot wojskowy. W maju 2016 r. świat obiegły zdjęcia z ceremonii oficjalnego powitania go na lotnisku w Monachium. Miał na sobie skąpy podkoszulek odsłaniający mu brzuch, wytarte dżinsy i sandały. Towarzyszyła mu ówczesna partnerka – była stewardessa, którą mianował generałem. W tym samym roku urządził swojemu pudelkowi czterodniowy państwowy pogrzeb w rycie buddyjskim. Amerykańscy dyplomaci w depeszach ujawnionych przez portal WikiLeaks twierdzili, że nadał temu psu nawet tytuł marszałka sił powietrznych.
Zapewne część Tajów miała nadzieję, że Maha się ustatkuje, jak zostanie królem. Zwłaszcza że koronował się prawie trzy lata po śmierci ojca. On nie potrafił jednak przestać być skandalistą. W trakcie pierwszej fali pandemii koronawirusa wyjechał do Bawarii, gdzie siedział w hotelu z haremem 20 konkubin i w ten sposób izolował się od problemów swojego kraju. „Po co nam król?" – to pytanie było wówczas masowo zadawane na Twitterze przez młodych Tajów.
Monarcha interesował się jednak rządzeniem. W 2017 r. zdecydował się na bezpośrednie przejęcie kontroli nad aktywami zarządzanymi przez Biuro Własności Korony. Mowa o aktywach szacowanych na 40–70 mld USD. W górnych szacunkach to majątek podobny do tego, który ma Larry Ellison, prezes koncernu Oracle, znajdujący się na 11. miejscu w zestawieniu miliarderów Bloomberga. Dokładna wielkość Biura Własności Korony nie jest znana, gdyż nie publikuje ono żadnych sprawozdań finansowych. Ze szczątkowych informacji wiadomo jednak, że same nieruchomości, które należą do niego w Tajlandii, są warte 32 mld USD. A do tego trzeba dodać nieruchomości zagraniczne, duże pakiety akcji w różnych spółkach w Tajlandii oraz inne aktywa. Biuro jest m.in. właścicielem prawie 24 proc. akcji Siam Commercial Banku, największego pożyczkodawcy w Tajlandii.