Filip Duszczyk: „Wilk z Wall Street” był przerysowany, aczkolwiek...

Filip Duszczyk, z byłym animatorem opcji i kontraktów terminowych na giełdach w Chicago, a obecnie pracownikiem działu rozwoju rynku GPW rozmawia Przemysław Tychmanowicz.

Aktualizacja: 29.12.2017 07:13 Publikacja: 29.12.2017 05:05

Filip Duszczyk, były animator opcji i kontraktów terminowych na giełdach w Chicago.

Filip Duszczyk, były animator opcji i kontraktów terminowych na giełdach w Chicago.

Foto: Archiwum

Pracowałeś jako animator opcji na indeks S&P 500 na parkietach Chicago Board Options Exchange i Chicago Mercantile Exchange oraz kontraktów terminowych na indeks Dow Jones na Chicago Board of Trade. Jak to wszystko się zaczęło? Jak w ogóle trafiłeś do Stanów Zjednoczonych?

Kiedy miałem pięć lat moja mama trafiła do USA tuż przed wybuchem stanu wojennego w Polsce. Miała to być podróż głównie w celach zarobkowych, jednak okazało się, że nie bardzo był sens wracać do kraju w tak niepewnej sytuacji. Po wielu latach udało nam się z tatą również wyjechać do Stanów Zjednoczonych, wtedy miałem dziesięć lat. Odbyliśmy więc podróż życia przez Atlantyk „Batorym" i jak się później okazało, decyzja ta miała kluczowy wpływ na cały przebieg mojej kariery zawodowej.

Kiedy pojawił się pomysł, aby spróbować swoich sił z giełdą i szeroko rozumianym rynkiem kapitałowym? Był w ogóle plan, aby iść w tym kierunku?

Absolutnie nie było takiego planu. Zanim jeszcze zacząłem naukę w liceum, interesowała mnie architektura. Kiedy więc trafiłem do owego liceum, wybrałem kreślarstwo. Proszę pamiętać, że były to czasy, kiedy wszystko się samemu rysowało, a nie za pomocą programów komputerowych. Udało mi się nawet zaprojektować kilka domów.

Powstały one czy skończyło się na fazie projektów?

Skończyło się na projektach, ale zawierały one pełne plany budowlane z instalacjami elektrycznymi czy też sanitarnymi. Nie była więc to tylko sztuka dla sztuki.

No i jak z tego zrodziła się ta giełda?

Kiedy byłem w liceum, stosunkowo często jeździłem do Polski i bardzo mi zależało na tym, aby kiedyś wrócić do kraju. Zdawałem sobie jednak sprawę, że architektura mi w tym nie pomoże. Szukałem więc innych kierunków rozwoju, które by mi to umożliwiły. Myślałem chociażby o handlu międzynarodowym. Warto w tym momencie podkreślić, że w Stanach Zjednoczonych jest mocno rozwinięty uniwersytecki system łowienia talentów sportowych w tym m.in. w futbolu amerykańskim. Tak się natomiast złożyło, że całkiem nieźle w tym futbolu mi szło. Dodatkowo miałem niezłe oceny, więc i pojawiły się oferty z różnych uczelni. Postawiłem na University of Chicago, który był i ciągle jest w czołówce szkół wyższych. Problemem było to, że nie było tam architektury. Musiałem więc wybrać coś innego i padło na szeroko rozumianą ekonomię, chociaż w międzyczasie pojawił się też pomysł, czy nie zacząć studiować astrofizyki. Ostatecznie stanęło jednak na ekonomii. Na czwartym roku studiów zaczęły się rekrutacje firm zewnętrznych. Byłem m.in. rekrutowany przez Lehman Brothers oraz kilka firm tradingowych z Chicago Mercantile Exchange. Wyłowiła mnie firma Anteros Capital Markets i to był mój pierwszy pracodawca z prawdziwego zdarzenia. Kryteria rekrutacji były relatywnie proste: trzeba było być w miarę inteligentnym, szybko liczyć i być dużym.

Czyli wszystkie kryteria spełnione włącznie z tym ostatnim?

Zgadza się. Akurat jak się później okazało to ostatnie kryterium nie było przypadkowe. Sama rozmowa kwalifikacyjna miała trzy etapy. Pierwszy to rozmowa na kampusie uniwersyteckim. Później zostałem zaproszony do firmy i pokazano mi po raz pierwszy parkiet giełdowy. Wtedy poczułem, że to jest to, co chcę robić w życiu. Zafascynowała mnie energia ludzi tam pracujących i emocje, jakie towarzyszyły handlowi. Trzeci etap rozmowy odbył się natomiast w barze z dwoma traderami. To był już sygnał, że decyzja została podjęta.

Jak wyglądał pierwszy dzień pracy?

To był 31 sierpnia 1998 r. Wtedy mieliśmy do czynienia z największym w historii punktowym spadkiem indeksu S&P 500. Sam parkiet giełdowy na CME wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Prowadził do niego tunel. Idąc tam słychać było tylko tłumiony krzyk i wibrację ludzi, którzy się gdzieś przemieszczali. Można to trochę porównać do tego, jak piłkarze czy też zawodnicy futbolu amerykańskiego wychodzą na stadion pełen kibiców. Z tego tunelu wchodziło się na ogromną halę, gdzie na ścianach były różnego rodzaju tablice z notowaniami, a na środku kłębił się tłum ludzi krzyczących i machających rękami. W takim otoczeniu siłą rzeczy adrenalina skakała do góry. Wracając natomiast do pytania... przez tydzień praktycznie stałem przy biurku naszej firmy. Był taki ruch i tyle się działo na rynku, że przez tydzień nikt nie miał dla mnie czasu.

Zmienność jest tym, co kochają traderzy...

Zgadza się. To był jeden z lepszych tygodni w historii firmy, podczas którego zarobiła kilka milionów dolarów, więc to też był bodziec motywacyjny. W okresach dużej zmienności zdarzały się sytuacje, kiedy przez osiem godzin trzeba było stać na parkiecie. Ważne było wtedy, aby pić jak najmniej wody, aby nie chodzić zbyt często do łazienki i nie stracić okazji rynkowej. Natomiast kiedy już poznałem pierwsze zasady panujące na giełdzie okazało się, że jest to też praca fizyczna, co mi bardzo pasowało z racji chociażby tego, że musiałem na boczny tor odstawić futbol amerykański. Była to więc też dobra okazja, by się po prostu wyżyć. Chcąc bowiem przejść z jednego końca parkietu na drugi, trzeba było się przebijać przez tłum, a czasami bywało też, że się przechodziło po kimś.

Patrząc jak dzisiaj funkcjonują giełdy, brzmi to jak abstrakcja.

Dokładnie i nie ukrywam, że brakuje mi tego. Elektroniczny handel to już nie to samo. Wielu zawodowych i naprawdę świetnych traderów miało problem, aby przestawić się na komputery. Ludzie, którzy kiedyś pracowali na parkiecie, tworzyli specyficzną grupę. Każda firma też miała swój „styl bycia". Wszyscy mieli jednakowe fartuchy, mieliśmy umówione znaki porozumiewawcze, oprócz tych, które powszechnie były używane, tak aby konkurenci nie wiedzieli, o co nam chodzi. Poza tym bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem na różnego rodzaju spotkaniach integracyjnych. Koniec sesji nie oznaczał końca pracy.

W pewnym momencie, po zdobyciu pewnego doświadczenia, postanowiłeś jednak pójść na swoje...

Zgadza się. Mniej więcej po półtora roku pracy postanowiłem założyć własną firmę. Stwierdziłem, że jestem gotowy, by pracować na własną rękę. Zarobiłem trochę pieniędzy na akcjach centowych i rozpocząłem pracę jako animator kontraktu terminowego na indeks Dow Jones, którym obracano na giełdzie towarowej w Chicago. Uznałem, że już wszystko wiem, i byłem przekonany, że nie ma szans, aby mi nie wyszło. Życie jednak to zweryfikowało. Moja firma przetrwała niecały rok. Była to dla mnie bolesna lekcja pokory, która kosztowała mnie około 50 tys. dolarów. Nauczka, jaką z tego wyciągnąłem, i którą mogę podzielić się z innymi jest taka, że zanim zainwestujemy pieniądze, ustalmy moment wyjścia. Brak tej wiedzy mnie wtedy pogrążył.

Czy ta porażka nie zniechęciła cię do rynku?

Sparzyłem się na własnym kapitale, ale zatrudniłem się w innej firmie jako trader. Nie chciałem zaprzepaścić swojej wiedzy. Nadal to jednak była praca, jaką chciałem wykonywać. Znowu wciągnął mnie żywioł parkietu. Wróciłem na giełdę jako trader mniej więcej tydzień przed 11 września 2001 r.

Można powiedzieć, że masz „szczęście" do newralgicznych momentów.

To prawda. 11 września nigdy nie zapomnę. Kiedy pojawiłem się w biurze widziałem, że pierwszy samolot uderzył w jedną z wież WTC. W tym momencie handel kontraktami został zawieszony na tzw. dolnych widłach. Kiedy pojawiliśmy się na parkiecie dostaliśmy informację, że sesja została odwołana. Panował wtedy kompletny chaos informacyjny. Ludzie się bali, że kolejny samolot może zaatakować cele w Chicago. Później przez tydzień parkiet był zamknięty. W poniedziałek, 17 września, handel w końcu ruszył. Zmienność była ogromna, co jest szczególnie ważne w przypadku opcji, którymi wtedy obracałem. Do zarobienia było naprawdę dużo pieniędzy. W jeden dzień firma zarobiła 5 mln USD. Nie było wtedy mowy o jedzeniu czy też piciu. Ukradkiem asystenci przemycali nam hamburgery, gdyż na parkiecie nie można było mieć jedzenia. To jednak był dzień, dla którego wykonuje się pracę tradera.

Maklerzy i traderzy z rynku amerykańskiego kojarzą się głównie z kadrami z filmu „Wilk z Wall Street". Faktycznie tak to wygląda?

Na pewno dla podrasowania fabuły filmu ekscesy bohaterów musiały być mocno akcentowane. Biznes brokerski to jednak biznes typowo relacyjny. Co jakiś czas trzeba było wyjść z klientami, a ci mają różne potrzeby i zachcianki. Może nie będę wchodził w szczegóły, ale zdarzały się sytuacje, że całą noc się nie spało, a później przychodziło do pracy.

W którym momencie pomyślałeś, że czas na dobre wrócić do kraju?

Pierwszy poważny bodziec pojawił się w 2011 roku, kiedy pracowałem dla firmy MF Global, która później zbankrutowała (oczywiście nie przeze mnie). Przeszedłem później do mniejszej firmy, ale to już nie było to. Po roku spędzonym tam czułem, że to nie jest już ta praca, która dawała mi przez długi czas tyle frajdy. Było mniej zleceń od klientów i większość z nich szła drogą elektroniczną – na parkiecie całymi dniami stało się bezczynnie. Wtedy uznałem, że czas spełnić marzenie o powrocie do Polski. Po pewnym czasie pojawiła możliwość dołączenia do zespołu GPW i z niej skorzystałem.

Zakotwiczyłeś w Polsce na dobre, czy rozważasz powrót do USA?

Powiększyła się rodzina, urodził mi się syn, więc jest też więcej motywacji do tego, by tu pozostać. Poza tym, tak jak wspomniałem, ten parkiet giełdowy w Chicago, gdzie pracowałem mocno się zmienił. Jak zaczynałem jako trader był jakiś dress code. Wymagane minimum to była koszula z kołnierzem, spodnie nie mogły być dżinsowe, buty musiały mieć zakrytą piętę, oczywiście krawat oraz żakiet tradera. Ludzie dostosowywali się do tego, ale bywało, że traderzy nosili koszulki polo, bo w końcu mają kołnierz, i stare krawaty. Nic do siebie nie pasowało, ale taki był wymóg. Teraz to wygląda zupełnie inaczej. Kiedy kilka lat temu byłem w Chicago spotkałem na parkiecie kolegę, który był ubrany w dresy.

A co z zamiłowaniem do futbolu amerykańskiego?

Przez dłuższy czas udzielałem się jako trener drużyny futbolu amerykańskiego Warsaw Sharks. Grałem też w drugiej lidze w tej drużynie. Niestety, na pierwszą mam już za dużo lat, a przede wszystkim za mało siły. Tak jak też wspomniałem, powiększyła mi się rodzina więc i też czasu na futbol amerykański jest zdecydowanie mniej. Może jeszcze kiedyś wrócę na boisko w roli trenera, ale będę musiał to uzgodnić z żoną i synem.

CV | Amerykańska przygoda

Filip Duszczyk jest absolwentem wydziału ekonomii na University of Chicago. Od 1998 r. związany był z rynkami opcji na chicagowskich giełdach. Pracował jako animator opcji na indeks S&P500 na parkietach Chicago Board Options Exchange i Chicago Mercantile Exchange oraz kontraktów terminowych na indeks Dow Jones na Chicago Board of Trade. Po przygodzie związanej z amerykańskimi parkietami wrócił do Polski. Jest absolwentem executive MBA na SGH w Warszawie. W 2014 r. dołączył do zespołu wdrożeń produktowych GPW. Obecnie jest członkiem działu rozwoju rynku GPW.

Parkiet PLUS
Wstrząs polityczny w Tokio, który jakoś nie wystraszył inwestorów
Materiał Promocyjny
Pieniądze od banku za wyrobienie karty kredytowej
Parkiet PLUS
Coraz więcej czynników przemawia przeciw złotemu
Parkiet PLUS
GPW i Wall Street. Kiedy znikną te męczące analogie?
Parkiet PLUS
Niepewność na rynku miedzi nie pomaga notowaniom KGHM
Materiał Promocyjny
Sieć T-Mobile Polska nagrodzona przez użytkowników w prestiżowym rankingu
Parkiet PLUS
Debata Parkietu. Co wybory w USA oznaczają dla świata i rynków?
Parkiet PLUS
Efekt Halloween. Anomalia, która istnieć nie powinna, ale istnieje