Tak, zakończenie cyklu byłoby błędem. Ale chodzi też o wiarygodność RPP. Dopóki nie zobaczymy pierwszych symptomów spadku inflacji, Rada nie powinna nawet przerywać cyklu. Dobry jest tu przykład Czech. Tamtejszy bank centralny przestał już podnosić stopy, ale inflacja przestała przyspieszać. Nie podnosząc stóp, gdy inflacja wciąż przyspiesza, RPP dopuszczałaby w praktyce spadek realnych stóp. Trudno byłoby to uzasadnić.
Ortodoksją w polityce pieniężnej jest to, że powinna ona wybiegać w przyszłość, tzn. bazować na oczekiwanej inflacji, a nie bieżącej. Wszelkie prognozy, które znam, sugerują, że inflacja za kilka miesięcy zacznie spadać. Wiemy też, że w dużej mierze jest ona konsekwencją szoków podażowych, na które polityka pieniężna nie ma wpływu. Dlaczego to bieżące dane miałyby determinować decyzje RPP?
RPP jak najbardziej powinna kierować się prognozami inflacji, ale musi też brać pod uwagę oczekiwania inflacyjne gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Zresztą z ostatnich dostępnych prognoz ekonomistów z NBP wynikało, że inflacja będzie wzrastała aż do I kwartału 2023 r. (choć to był scenariusz zakładający wygaszenie tarczy antyinflacyjnej w październiku – red.). Co jednak ważniejsze, w ostatnich miesiącach procesy inflacyjne cechowały się silniejszą dynamiką, niż sugerowały tamte prognozy. Jeśli RPP chciałaby pozostać w zgodzie z tamtymi prognozami, to powinna jeszcze stopy podnieść. Oczekiwania inflacyjne podmiotów gospodarczych wciąż narastają. Pojawia się więc ryzyko efektów drugiej i kolejnych rund, związane z tym, że firmy naturalnie dążą do ochrony swoich marż, a pracownicy do utrzymania siły nabywczej płac. Temu bank centralny musi przeciwdziałać, nawet jeśli na inflację spowodowaną wstrząsami o naturze podażowej nie może nic poradzić.
We wrześniu inflacja bazowa, która nie obejmuje cen energii i żywności, wyraźnie przyspieszyła, co rzeczywiście można odbierać jako efekt drugiej rundy. Ale to przerzucanie wzrostu kosztów firm na ceny ich towarów i usług jest możliwe tylko wtedy, gdy pozwala na to popyt. Tymczasem skokowy wzrost cen energii i żywności powinien teoretycznie ograniczać popyt na inne towary i usługi. Tak by się działo, gdyby nie to, że rząd próbuje łagodzić wpływ tych szoków na finanse gospodarstw domowych? Czy dzisiaj to polityka fiskalna jest kluczowa dla stłumienia inflacji, a nie polityka pieniężna?
Polityka fiskalna jest również ważna. Przychodzi mi na myśl tekst Oliviera Blancharda i Jeana Pisani-Ferry’ego z kwietnia o gospodarczych konsekwencjach wojny w Ukrainie dla Unii Europejskiej. Już wtedy ci ekonomiści zaznaczali, że polityka fiskalna musi łagodzić skutki wzrostu cen energii dla gospodarstw domowych i firm, ale jednocześnie nie może prowadzić do nadmiernej stymulacji popytu. Zalecali, aby wszelkie subsydia były kierowane do tych podmiotów, które najbardziej odczuły wzrost cen energii. Wsparcie powinno być precyzyjnie wycelowane. Stosowanie narzędzi, które pomagają wszystkim, nie pozwoli ograniczyć inflacji.
Lepiej by było, gdyby rząd nie zamrażał cen energii dla wszystkich gospodarstw domowych, nawet do pewnego poziomu zużycia, tylko pozwolił na ich wzrost i zaoferował jakąś formę pomocy dla niektórych gospodarstw?