Amerykańskie rynki akcji pozostają w silnym trendzie wzrostowym. Niemal każdego tygodnia indeksy ustanawiają nowe historyczne rekordy. Jednocześnie analitycy (w większości) wręcz prześcigają się w odkrywaniu nowych wskaźników potwierdzających przewartościowanie spółek uzasadniające rychłe odwrócenie trendu, a przynajmniej nadejście głębszej korekty.
Okazuje się jednak, że silne zwyżki indeksów mają uzasadnienia. I nie są to bynajmniej podpisanie amerykańsko-chińskiej umowy handlowej czy relatywnie dobre wyniki gospodarki USA. Sądzę, że czekają nas w tym roku kolejne zwyżki cen na Wall Street, choć zapewne w mniejszej skali niż w 2019 r.
Zacznijmy od argumentów najlżejszego kalibru. Dalszym zwyżkom indeksów za oceanem sprzyja statystyka. Podczas ostatniego półwiecza za każdym razem, gdy indeks S&P 500 osiągał 25-proc. zyski (jak w przypadku 2019 r.), w następnym także notował wzrost, choć był on średnio ponaddwukrotnie mniejszy (12 proc.).
W mojej ocenie wzrost głównych indeksów w USA nie jest ani „sztuczny", ani „napompowany", ale wynika (jak najbardziej!) z czystej gry popytu i podaży. Nie oznacza to, że będzie tak nadal, bo sytuacja może się zmienić z miesiąca na miesiąc. Fakty są jednak takie, że podaż akcji jest za mała w relacji do popytu oraz płynności w systemie. I to winduje ceny.
Dane Fedu pokazują, że w 12 miesięcy do końca czerwca 2019 r. amerykańskie spółki odkupiły akcje własne za przeszło 500 mld USD. Jednocześnie w tym samym okresie doszło do łączenia się firm skutkującego wycofaniem akcji z giełdy na kwotę ponad 360 mld USD. W tym okresie nowe emisje oraz sezonowe podwyższenia kapitału zaspokoiły popyt w kwocie 440 mld USD. Co istotne, przeszło trzy czwarte tej kwoty przypadło na emisje... pozagiełdowe. Na Wall Street trafiło z tego tylko niecałe 100 mld USD (wartościowo mniej, niż zostało z niej wycofane).