Co powoduje, moim skromnym zdaniem, że obśmiewane pojęcie „teorii spiskowych” nabiera tak jakby nowego znaczenia. Bo spiskowa teoria jakoś ostatnio często okazuje się nie żadną mistyfikacją, lecz prawdą. O ile w ogóle coś takiego jak prawda jeszcze istnieje. Najbardziej mi się wydaje, że prawdą są te historie, w które decydujemy się wierzyć. I koniec, kropka.
Weźmy historię o kapitalizmie. Świetnie ujął to kolega, z którym założyliśmy klub dyskusyjny o roboczej nazwie „Klub +30”.
Może warto wyjaśnić, co to jest „Klub +30”, skoro już to rzuciłem niby mimochodem, lecz intencjonalnie. Nie chodzi o to, że trzeba mieć ukończone lat 30, lecz o to, że członkami mogą być ludzie z ponad 30-letnim doświadczeniem zawodowym. Na razie jest nas trzech, wszyscy wyglądamy bardzo młodo, ale warunek przynależności spełniamy. Co stwierdzam z niejaką przykrością, bo ja osobiście wolałbym być znacznie mniej doświadczony, ale mieć lat na przykład 25.
Ale do rzeczy. W „Klubie +30” padły takie słowa: kapitalizm polega na tym, że jak są jakieś pieniądze do zarobienia, to trzeba je zarobić. I koniec dyskusji. Święte słowa, dodałbym tylko, że ten paradygmat obowiązuje w każdym systemie, nie tylko w kapitalizmie. Może kiedyś nie byłem o tym aż tak przekonany, ale czytam obecnie prześwietnie napisaną książkę Martina Mereditha „Historia współczesnej Afryki”. I jest jasne, że czy był kolonializm, czy dyktatura, czy socjalizm, czy demokracja, to zawsze chodziło o to samo. „Sztoby dziengi były”, jak powiada w zakończeniu pewien, wulgarny dość na początku, toast.
Wiosna zatem jest, ale nie można całkowicie tracić przytomności umysłu. Prawo kapitalizmu działa także w obrębie inicjatyw podejmowanych dla publicznego dobra. Odkąd wiemy, że istnieje coś takiego jak reklama, marketing, marka osobista – a wszystko to podlega wycenie i przynosi pieniądze – to nie można udawać, że jest inaczej. Na przykład taka deregulacja a la polonaise. Uderzyło mnie, że na pewnym biznesowym portalu zaczęły pojawiać się wpisy różnych, nazwijmy to oględnie, firm doradczych, które z dumą i radością, a także z należną chwili powagą i troską, ogłaszają że stają się uczestnikami projektu deregulacji. Znowu to samo. Jak, daleko nie szukając, w pandemii, gdzie „pomoc” dla przedsiębiorców zatrzaśniętych w pułapce lockdownu była niesiona przez firmy doradcze posługujące się hasłami niemalże chrześcijańskimi. Aby była jasność: jeśli jest jakaś okazja do zarobienia pieniędzy, to trzeba je zarobić, choćby i wydłużając horyzont zwrotu z inwestycji (zwykłe rozumowanie w pandemii: najpierw zabierzemy „za darmo” na pokład tych rozbitków z biznesu, zbudujemy relację, a potem, po burzy, zaczniemy na nich zarabiać). Ja tylko mówię, że mój organizm źle znosi hipokryzję.
Nawiasem mówiąc, z tą deregulacją dzieje się coś niedobrego i nic z tego nie wyjdzie. Brzoska, zamiast wykorzystać momentum dla zbudowania przywództwa, które oprze się na prostym zdaniu: „to ja teraz powiem, co trzeba zrobić”, pozwolił na jego rozwodnienie przez pseudodemokratyczny, pseudokonsensualny mechanizm. Znowu trzeba będzie konstruować jakieś kompromisy i reprezentatywne dla „środowisk” propozycje. A przecież rzecz była o deregulacji, a nie o głaskaniu kotka. Tymczasem te składniki procesu z gatunku „pseudo” przestają być „pseudo”. Zaczynają trawić i przekształcać przedsięwzięcie w gumę do żucia. Piła tu była potrzebna, taka z jaką przechadza się Milei w Argentynie. Teraz momentum minęło i jest na to za późno.