Łukasz Chodkowski, Inicjatywa 7/4/3
Ale czy niesienie kaganka wiedzy dla studentów jest najważniejsze w działalności uniwersytetów? A może ich zadanie jest znacznie głębsze – bardziej subtelne, ale też trudniejsze do uchwycenia? Przez wieki były raczej przestrzeniami doświadczania idei, a nie fabrykami dyplomów. Były miejscami, gdzie niekoniecznie znajdowano gotowe odpowiedzi, ale przede wszystkim uczono się zadawać właściwe pytania.
Dziś uczelnie stają przed paradoksem: z jednej strony mają być kuźnią talentów dla gospodarki, z drugiej – ostatnimi ostojami myślenia wolnego od natychmiastowej użyteczności. To napięcie między wiedzą „dla kariery” a wiedzą „dla samej wiedzy” definiuje ich współczesną tożsamość.
Gdzie rodzi się przełom?
Popatrzmy teraz na naukowca, pochylonego nad tabletem, wpatrzonego w równania, które dla większości ludzi wyglądają jak przypadkowy zbiór symboli. Albo zespół badaczy w laboratorium genetycznym, przeprowadzających eksperyment, który może – ale nie musi – zmienić sposób, w jaki rozumiemy świat. Gdzie w tym wszystkim jest konkretna użyteczność? Gdzie natychmiastowy efekt?
To właśnie dlatego uniwersytety nie mogą być jedynie „centrami usług edukacyjnych”. Muszą być miejscami, gdzie nauka ma przestrzeń do oddychania, gdzie badania nie są podporządkowane krótkoterminowym celom, ale pozwalają kwestionować status quo. Bo jeśli historia czegokolwiek nas uczy, to tego, że największe przełomy przychodzą tam, gdzie nikt się ich nie spodziewa. Teoria względności Einsteina czy algorytmy uczenia maszynowego nie pojawiły się na zamówienie, nie były odpowiedzią na potrzeby rynku. A jednak zdefiniowały naszą rzeczywistość na dziesięciolecia.