Po pierwszej wojnie światowej kraj ten stał się podręcznikowym przykładem, jak nie prowadzić polityki gospodarczej – państwem na granicy upadku, mającym trudności ze spłaceniem narastających zagranicznych roszczeń i zmagającym się z przerażającą hiperinflacją oraz upadkiem porządku publicznego. O tych czasach opowiada książka Adama Fergussona „Kiedy pieniądz umiera" – jedna z najgłośniejszych publikacji poświęconych historii ekonomii, biały kruk z lat 70., którego stare wydania sprzedawano na internetowych aukcjach po 1 tys. USD.
„W październiku 1923 roku w ambasadzie brytyjskiej w Berlinie zauważono, że liczba marek potrzebnych do zakupu jednego funta jest równa tej, która w jardach odzwierciedla odległość do Słońca. Dr Hjalmar Schacht, komisarz walutowy Niemiec, wyjaśniał, że pod koniec pierwszej wojny światowej teoretycznie można byłoby kupić 500 mld jajek za tę samą cenę, za którą pięć lat później można było dostać już tylko jedno. Po powrocie stabilizacji suma marek papierowych potrzebnych do zakupu jednej marki w złocie wynosiła dokładnie tyle, ile milimetrów kwadratowych mieści się w kilometrze kwadratowym" – czytamy w „Kiedy pieniądz umiera".
Autor epatuje nas podobnymi obrazkami również z pohabsburskiej Austrii i Węgrzech. Kreśląc drobiazgową kronikę katastrofy gospodarczej, opisuje też jej społeczne i polityczne skutki. Z lektury tej książki można wyciągnąć wniosek: jeśli chce się zniszczyć kraj, należy najpierw zniszczyć jego walutę.
Lord D'Abernon, brytyjski ambasador w Berlinie, zauważył z pewnym rozbawieniem na jesieni 1923 r., że za funta trzeba płacić tyle marek, ile sekund minęło od narodzin Chrystusa
Kto stał za monetarną katastrofą w Niemczech? Głównie prezes Reichsbanku Rudolf Havenstein. Szalony ekonomista, który negował istnienie związku między podażą pieniądza oraz inflacją. Człowiek, który drukował marki jak szalony i pozwolił, by do tego procederu przyłączyły się władze lokalne, a nawet prywatne przedsiębiorstwa. Nie działał jednak w próżni. Jego poglądy były podzielane przez elitę kraju. Potężne lobby przemysłowe, na czele z Hugo Stinnesem, chciało, by marka była słaba (co wspomagało eksporterów), notorycznie oszukiwało państwo na podatkach i domagało się, by Reichsbank oraz rząd stale zapewniały im pieniądze potrzebne do wypłaty wynagrodzeń pracownikom. Słabe rządy Republiki Weimarskiej łudziły się, że wzrost podaży pieniądza pozwoli im na zaspokojenie rosnących roszczeń socjalnych robotników i uniknięcie rewolucji komunistycznej. Swoje zrobiła też zagranica. Naciski Francji, by Niemcy spłaciły reparacje wojenne (na co autentycznie nie było ich stać) doprowadziły do francuskiej okupacji Zagłębia Ruhry, które mocno przyspieszyło tempo osuwania się Niemiec w gospodarczą przepaść. Był to czas, gdy chłopi na prowincji odmawiali sprzedawania płodów rolnych za marki, nazywając je „żydowskim konfetti z Berlina", a polska waluta (przed reformą Grabskiego również niestabilna) była uznawana przez Niemców za dużo pewniejszą od własnej.