Odeszły czasy, gdy głównym argumentem za inwestowaniem na giełdzie były trzycyfrowe stopy zwrotu. Niejeden wujek, co wyciągał kasę z nogi od stołu, by wsadzić w fundusze, teraz wkłada ją z powrotem. Albo na lokatę. Przychodzi mu o tyle łatwiej, że po umorzeniu jednostek ma raczej mniej do wkładania. To przykre, ale dzięki temu rynek i świadomość zdrowieją.
Sytuację, gdy oprocentowanie lokat tylko symbolicznie przekracza inflację, trudno uznawać za zdrową. Niezbyt motywuje do oszczędzania. Bardziej do podejmowania ryzyka, by wycisnąć ciut więcej z uciułanych grosików. Sektor bankowy, zamiast stawiać żagle na bezwietrzu, znalazł źródła zysków w sprzedaży produktów inwestycyjnych podwyższonego ryzyka. Przy niskich stopach procentowych przyjmowanie depozytów i udzielanie pożyczek traci na atrakcyjności. Nacisk na sprzedaż funduszy inwestycyjnych okazał się strzałem w dziesiątkę. Dla banków na tyle efektywnym, że wręcz ograniczał potrzebę innowacji innych niż marketingowe.
Wiele się zmieniło. Co prawda realne oprocentowanie lokat pozostaje żałosne, ale perspektywa powierzenia gotówki książce lub schowkowi za obrazem jest zagrożona już ponad 4-proc. inflacją. Banki również zmieniły podejście. Globalne ssanie na kapitał przekłada się na coraz bardziej pomysłowe zakusy na ciułacze rezerwy obywateli. Tradycyjne "bankowanie" zyskuje na znaczeniu wobec ryzykowania cudzymi pieniędzmi. Rynek wymusza też innowacje. Wykupując razem z lokatą ubezpieczenie od śmiertelnego porwania przez kosmitów, wyciągniemy nawet więcej efektywnego oprocentowania. Takie numery do niedawna były marginesem, dziś są chlebem powszednim. Najważniejsze zmiany nastąpiły jednak w świadomości.
Krzywe zwierciadło się stłukło. Wystarczyło kilka miesięcy, by niektóre cechy rynku i mentalności obywateli wyginęły jak dinozaury. No prawie. Ich panowanie zostało przerwane przygaśnięciem słońca hossy, które wydawało się świecić na wieki wieków. Z minionej ery pozostały jedynie relikty. Jak krokodyle. Co jakiś czas na światło dzienne wychodzą łowcy z minionej epoki, kusząc posiadaczy kapitału wizją spektakularnych zysków. Tyle, że ograniczają łowy do grupy, której w smak są gorące klimaty ryzyka. Większość pozostałych uczestników rynku już wie, że nawet najbardziej wyrafinowana manipulacja genetyczna nie jest w stanie przekształcić leszcza w giełdowego rekina.
Poszczególne produkty i instrumenty finansowe wracają na swoje miejsce. Lokata przestaje być wyborem strachliwych frajerów, stając się podstawową formą lokowania oszczędności w krótkim i średnim terminie. Fundusze agresywne wracają na pozycję tych, które mogą dać stopę zwrotu znacznie przekraczającą inflację - tym razem oferowane z dodatkiem dydaktycznym w postaci ostrzeżeń, że w długim terminie i nie na pewno. "Doradcy" wyraźnie akcentują, że kupowanie funduszy akcji jest przeznaczone dla tych, którzy zamierzają zamrozić pieniądze na dłużej, zaś najlepszą strategią dla laików jest sukcesywna akumulacja. Fanom nowinek i zamulania rzeczywistego obrazu ryzyka proponuje się raczej konstrukcje inżynierii finansowej, niż typowo agresywne produkty. Te ostatnie stają się domeną inwestorów świadomych, w co się pakują. Tak właśnie powinno być.