Rok 2009 na rynkach walutowych – podobnie zresztą jak na innych rynkach finansowych – dzieli się na dwa okresy. Pierwsze dwa miesiące upłynęły pod znakiem paniki, z charakterystyczną dla niej aprecjacją walut uważanych za bezpieczne schronienie oraz deprecjacją walut traktowanych jako ryzykowne lokaty. Dotyczyło to zwłaszcza jednostek płatniczych krajów z naszego regionu, które uważano wówczas za najbardziej zagrożone kryzysem.
Gdy z kolei w marcu na rynki finansowe zaczął wracać optymizm, gwałtownie umacniać zaczęły się waluty państw, po których inwestorzy spodziewali się szybkiego ożywienia gospodarczego. W górę wystrzeliły także kursy tych jednostek płatniczych, które od jesieni 2008 r. zostały zbyt mocno przecenione (np. funt brytyjski).
[srodtytul]Nietypowa reakcja dolara[/srodtytul]
Co jednak nietypowe, w okresie największych zawirowań za walutę bezpieczną uznano dolara, choć przecież to USA leżały u źródła problemów. Zwykle zaś kurs amerykańskiej waluty poruszał się w rytm doniesień o stanie tamtejszej gospodarki: w okresie koniunktury rósł, a w okresie dekoniunktury malał.
Odwrócenie tej tradycyjnej korelacji oznaczało, że od marca amerykańska waluta zaczęła gwałtownie tanieć. Tym bardziej że wobec powszechnego przekonania, iż stopy procentowe w USA pozostaną na niskim poziomie przez długi czas, inwestorzy zaczęli stosować dolara jako walutę fundującą w transakcjach typu carry-trade (polegają na pożyczaniu kapitału tam, gdzie koszt pieniądza jest niski i lokowaniu go tam, gdzie koszt ten jest wysoki). Tradycyjnie to jen i frank szwajcarski były najchętniej wykorzystywane do takich transakcji.