Na światowych rynkach akcji i na warszawskim parkiecie mieliśmy w ostatnich dniach minionego tygodnia do czynienia z „paniką zakupów”, tzn. nagłym powrotem na rynek inwestorów przestraszonych tym, że nie zdążą załapać się na silny ruch cen akcji w górę.
Prześciganie się inwestorów w zakupach akcji to konsekwencja tego, że wcześniejsze nagłe tąpnięcie notowań w ostatnich dniach marca (kiedy WIG stracił łącznie prawie 6 proc.) przyniosło powszechne, a przy tym błędne przekonanie, że korekta wzrostowa trwająca od połowy lutego jest skazana na rychłe zniwelowanie. Kiedy się okazało, że ten czarny scenariusz wcale się nie sprawdza, na rynek bardzo szybko powrócili kupujący.
Pamiętając o tym, że na krótką metę „panika” (czy to w postaci wyprzedaży, czy też zakupów) zazwyczaj jest wyrazem przesadnego, podyktowanego skrajnymi emocjami zachowania rynku (co może być zapowiedzią rychłej realizacji zysków), trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że ostatnie tygodnie przyniosły istotną odmianę w stosunku do tego, do czego zdążyła nas przyzwyczaić bessa. W dodatku wrażenie to jest podbudowane zarówno obiektywnymi sygnałami fundamentalnymi, jak i technicznymi. Sygnałami, które konsekwentnie pojawiają się już od kilku tygodni.
[srodtytul]Fundamenty – kursy akcji podążyły za rosnącym wskaźnikiem PMI dla polskiego przemysłu[/srodtytul]
Po wielu miesiącach bessy naturalną reakcją na zwyżki na warszawskiej giełdzie jest założenie, że podobnie jak wszystkie dotychczasowe korekty obecny ruch w górę jest prostą konsekwencją skali wcześniejszych spadków i nie ma trwałych podstaw. Tyle tylko, że tym razem pojawiły się poważne sygnały świadczące o tym, że może być inaczej. Wcześniej korekty wzrostowe wynikały z przekonania, że „gorzej już być nie może”, jeśli chodzi o pogarszające się dane makroekonomiczne (założenie to wielokrotnie okazywało się błędne), a ostatnio część tych danych zaczęła się wreszcie poprawiać. Ten fakt zdecydowanie zmienia obraz sytuacji.