Bankowcy centralni sami przyznają, że społeczeństwa przeceniają ich możliwości kontrolowania gospodarki. Z pewnością banki centralne mają wystarczającą władzę, aby doprowadzić gospodarkę do ruiny, jeśli by chciały. Na szczęście nie chcą. Ale gdy pojawia się jakiś problem, banki mają ograniczone pole manewru. Dysponują właściwie tylko jednym narzędziem, stopą procentową. To tak jak lekarz, który wszystko leczy jedną tabletką. Oczywiście, banki centralne próbują swoje instrumentarium rozszerzać, np. uciekając się do ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (skupu aktywów za dodrukowane pieniądze – przyp. red.), ale to wcale nie odbiega od konwencjonalnej polityki pieniężnej tak bardzo, jak się niekiedy uważa.
Krążę wokół tego zagadnienia, bo w książce „Zwierzęce instynkty", którą napisał pan wspólnie z noblistą George'em Akerlofem, podkreśla pan, że odrzucenie założenia o racjonalności aktorów życia gospodarczego i przyjęcie do wiadomości, że kierują nimi zwierzęce instynkty, stwarza pole do interwencji rządów i banków centralnych. Jakie jest to pole?
Wbrew temu, co się niekiedy sugeruje, nie mam na myśli żadnego orwellowskiego świata, w którym rządy sterują nastrojami ludzi. Ciągle poruszamy się w ramach gospodarki wolnorynkowej, a rządy mają robić to samo, co robiły zawsze, tylko może skuteczniej. Nie mogą ograniczać handlu, tłumić ducha przedsiębiorczości. Muszą też rozumieć, jak znaczącą siłą jest „kreatywna destrukcja", czyli – wracając do metafory White'a – pożary poszycia.
Zresztą zwierzęcymi instynktami bardzo trudno jest zarządzać. Ale ludzie zasiadający w rządach instynktownie wiedzą, że tego się od nich oczekuje. Wystarczy posłuchać polityków, aby zobaczyć, że starają się oni głaskać społeczeństwo, wmawiać mu, że wszystko będzie dobrze, podbijać nastroje. Od tego zresztą zależy przecież przyszłość polityków.
A czy dzisiaj władze powinny podjąć jakieś konkretne działania, żeby poprawić koniunkturę? Czy np. potrzebna jest kolejna runda ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE) przez Fed?
Program QE w pewnym sensie okazał się skuteczny. Długoterminowe stopy procentowe są dziś w USA na historycznie niskim poziomie, do czego QE się przyczyniło. Ale z drugiej strony to, że kredyt jest tak tani, wcale nie pobudza gospodarki w stopniu, jakiego byśmy sobie życzyli. Jednym z powodów jest to, że Amerykanie mają obawy, że USA mogą się zarazić od Europy kryzysem fiskalnym. Tego nie da się tak łatwo zmienić.
Niemniej są jeszcze pewne inicjatywy, które Waszyngton mógłby podjąć. Opisałem je w książkach „The Subprime Solution" i „Reforming U.S. Financial Markets". Przedstawiłem tam różne pomysły na przywrócenie zaufania ludzi do sektora finansowego i zwiększenie jego przejrzystości.
Spore poruszenie wywołała sugestia zawarta w pierwszej z tych książek, że warto ułatwić grę na spadek cen nieruchomości.
Jedną z przyczyn ostatniej bańki na rynku nieruchomości było to, że można było spekulować głównie na wzrost cen domów. Ci, którzy spodziewają się zwyżek cen, mogą je windować do irracjonalnych poziomów. Bez możliwości zajęcia przeciwnej pozycji ten rynek nigdy nie będzie efektywny. Żeby to zmienić, trzeba ożywić rynek kontraktów terminowych na ceny domów, np. na podstawie mierzącego je indeksu S&P/Case-Shiller. Takie kontrakty byłyby wskaźnikiem tendencji na rynku domów. Na podstawie tych informacji kredytodawcy mogliby odmawiać udzielania kredytów, gdyby zanosiło się na przecenę domów. Bańka zostałaby rozładowana, zanim na dobre by urosła.
Oczywiście to, podobnie jak większość propozycji, które przedstawiłem w tych książkach, nie rozwiąże problemów amerykańskiej gospodarki z dnia na dzień. Ale na dłuższą metę jest istotne. W myśl zasady, że potrzeba jest matką wynalazku, że – jak była mowa – każdy kryzys należy traktować jako okazję, aby dokonać postępu. W takich okolicznościach jak dzisiaj ludzie są bardziej skłonni do tolerowania zmian niż w spokojniejszych czasach.
Nawet takich zmian jak podwyżki podatków? Ostatnio opowiedział się pan za taką właśnie formą walki z nadmiernym deficytem budżetowym w USA. Zaskoczyło mnie to o tyle, że uważa się pan za kontynuatora myśli Keynesa, a on przecież uważał, że w okresach dekoniunktury rząd powinien ciąć podatki, bo ten bodziec przyspieszy wzrost gospodarczy i ostatecznie zwiększy wpływy do budżetu.
Polityka stymulacyjna jest bardziej efektywna, gdy rząd może sobie pozwolić na deficyt budżetowy, tzn. na wydanie pożyczonych pieniędzy. Ale dziś nie jest to możliwe z powodu zadłużenia rządów. Sytuacja przypomina więc tę, z jaką rządy zmagały się po II wojnie światowej. Wówczas Paul Samuelson, zwolennik Keynesa, opracował koncepcję tzw. mnożnika zbilansowanego budżetu. Chodzi o to, że rządy mogą zwiększać wydatki, aby pobudzić gospodarkę, ale jednocześnie muszą podnosić podatki. Myślę, że dziś w USA jest czas na podwyżki obciążeń podatkowych dla bogatych.
A co z podatkami od transakcji finansowych?
Nie jestem zwolennikiem tego rozwiązania. Zresztą nie wierzę, żeby zostało ono wprowadzone w życie. Każdy kraj, który się na to zdecyduje, narazi się na odpływ transakcji finansowych do innego kraju.
Nietrudno znaleźć ekonomistów, którzy twierdzą, że to właśnie perspektywa licznych reform, zwłaszcza fiskalnych i regulacyjnych, budzi niepewność konsumentów i firm oraz ogranicza ich wydatki.
To stara śpiewka polityków, aby uzasadnić bezczynność. Było ją słychać także w czasie wielkiej depresji. Jest w niej oczywiście ziarno prawdy w tym sensie, że niepewność uczestników życia gospodarczego rzeczywiście hamuje ożywienie gospodarcze. Ale kluczową rolę odgrywają tu np. obawy, że rozpadnie się strefa euro, a nie niepewność związana z reformami regulacyjnymi. Te ostatnie mogą mieć nawet dobroczynne skutki. To, że politycy zabrali się wreszcie za widoczne od dawna luki w regulacjach finansowych i są skłonni do międzynarodowej współpracy w ich zasypywaniu, może wzmagać zwierzęce instynkty, napawać ludzi optymizmem.
Mówi pan ogólnie o ludziach. A co z przedsiębiorcami i instytucjami finansowymi? Ich zmiany regulacyjne faktycznie mogą chyba niepokoić.
Przedsiębiorcy z reguły sceptycznie wypowiadają się o nowych regulacjach. Przypominają nieco sportowców, którzy ustawicznie krytykują sędziów, bo bezpośrednio po zawodach nie zgadzają się z ich wyrokami. Ale gdyby tych sportowców spytać, czy chcieliby, aby w ogóle pozbyć się sędziów, na pewno byliby przeciwni. W tym sensie także firmy, nawet finansowe, w głębi serca mogą się z ostrzejszych przepisów cieszyć. Bo gdyby nie regulatorzy narzucający pewne standardy, konkurencja byłaby wyścigiem na dno, równaniem w dół. Dzięki nim gra jest czystsza.
[email protected]
Robert J. Shiller (65 lat) jest profesorem ekonomii na Uniwersytecie Yale i jednym z twórców tzw. ekonomii behawioralnej. Od lat utrzymuje się w pierwszej setce najbardziej wpływowych ekonomistów świata. Znany jest m.in. jako współautor popularnego wskaźnika cen domów w USA S&P/Case-Shiller. Założona przez niego firma inwestycyjna MacroMarkets, w której do dziś jest głównym ekonomistą, publikuje też wiele innych wskaźników ekonomicznych. Shiller jest autorem wielu poczytnych książek, wśród nich „Irrational Exuberance", w której przewidział bańkę na rynku dotcomów. Głośna jest też wydana w 2008 r. książka „Animal Spirits" napisana wspólnie z noblistą George'em Akerlofem. Od 1980 r. Shiller jest badaczem Amerykańskiego Biura Analiz Ekonomicznych (NBER), które zajmuje się m.in. datowaniem cykli koniunkturalnych w USA.
CAPE, czyli mniej chwiejna wersja wskaźnika C/Z
Znany z giełdowego zacięcia prof. Shiller swego czasu zajął się jednym z dokuczliwych dla inwestorów problemów, jakim jest chwiejność popularnego wskaźnika cena/zysk. W dobie burzliwych wahań koniunktury gospodarczej zyski spółek mogą szybko zamieniać się w straty, by potem równie błyskawicznie wracać nad kreskę. Z taką sytuacją inwestorzy mieli do czynienia zarówno w latach 2008–2010, jak i wcześniej w okresie 2002–2004 r. W takich okolicznościach zwykły C/Z daje niezbyt klarowne wskazówki lub wręcz staje się całkiem bezużyteczny ze względu na straty spółek (wówczas się go nie oblicza).
Część analityków próbuje radzić sobie z tym problemem, wykorzystując do szacunków nie tyle faktyczne bieżące zyski spółek, ile zyski prognozowane. Sęk w tym, że z trafnością prognoz bywa różnie. Shiller zaproponował, a właściwie przywrócił do łask inne podejście, które było dziełem legendarnego analityka i inwestora Benjamina Grahama (tego samego, który udzielał nauk Warrenowi Buffettowi) i jego współpracownika Davida Dodda. W podejściu tym w miejsce bieżących zysków do wzoru na C/Z podstawia się uśrednione zyski z wielu lat wstecz. Shiller postanowił liczyć je dla dziesięciu lat, uznawszy, że jest to okres wystarczająco długi, by obejmował różne fazy cyklu koniunkturalnego, od boomu (kiedy bieżące zarobki firm są wyjątkowo duże) do recesji (kiedy zyski są niewielkie lub nawet zamieniają się w straty). W ten sposób powstał wskaźnik CAPE (ang. Cyclically Adjusted Price to Earnings), co można przetłumaczyć jako „C/Z skorygowany o wpływ cyklu koniunkturalnego". By zwiększyć wiarygodność swego indykatora, Shiller przelicza wszystkie wartości z uwzględnieniem inflacji (zyski sprzed dziesięciu lat mogą być warte dużo więcej w obecnych pieniądzach).
Niestety, teraz Shiller nie ma dobrych wieści dla amerykańskich inwestorów. Mimo zawieruchy rynkowej CAPE jest powyżej poziomu 20, podczas gdy historyczna średnia (dla okresu od 1881 r.) wynosi 16,4. Wygląda więc na to, że akcje w USA są przewartościowane. Niewielkim pocieszeniem jest to, że owo przewartościowanie jest mniejsze niż w okresie, gdy pękała bańka internetowa w 2000 r. lub przed kryzysem w 2008 r. Wykres CAPE sugeruje, że amerykańska giełda wciąż odpokutowuje szaloną hossę lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Kiedy będzie dobry moment na długoterminowe zakupy akcji? W przeszłości najlepsze okazje inwestycyjne trafiały się, gdy CAPE spadał do poziomu rzędu 5–7. T.H.