Okazało się, że minimum lokalne pojawiło się już w poniedziałek, gdyż w kolejnych dniach notowania szły w górę. Szczególnie wysoko zaszły w środę, czyli tydzień po tym, jak wyznaczyły szczyt zwyżki na poziomie 2213 pkt. W ostatnią środę szczyt ten był atakowany, ale skończyło się tylko na naruszeniu. Poziom zamknięcia znajdował się ponownie poniżej poprzedniego maksimum trendu wzrostowego. Środowa akcja popytu, a szczególnie jej mało atrakcyjne zakończenie, przełożyło się na czwartkowe osłabienie. W piątek ponownie stał pod znakiem wzrostu. Niestety zwyżce wprawdzie towarzyszyła rosnąca liczba otwartych pozycji, ale niski obrót podważał jakość tego ruchu cen. Wyjście nad kiepsko wyznaczony środowy szczyt za pomocą kiepskiego wzrostu poddawałby w wątpliwość intencje kupujących. Atakowanie szczytów w trakcie sennej atmosfery? To byłoby jak wyciąganie cen na siłę. Taka interpretacja byłaby o tyle zasadna, że właśnie na piątkowej sesji zakończył się II kwartał. Podnoszenie cen w końcówce kwartału to znana praktyka, a więc w tej sytuacji trudno piątkowe ruchy brać na poważnie.
Nie podważam zasadności wzrostu, czy tego, że ta zwyżka może jeszcze jakiś czas potrwać. Wskazuję mimo wszystko na to, że wzrost cen przy niskiej aktywności nie jest przekonujący, a tym samym nie przesądza o zakończeniu korekty spadkowej. Skoro tak, to na razie podtrzymuję założenie, że korekta trwa. O tym, że popyt powrócił na rynek, musi mnie przekonać sam popyt. W piątek nic takiego nie miało miejsca. Polskie akcje miały się nieźle, ale to dlatego, że podaż zniknęła. To za mało. Poza tym pozostaje argument koronny. Korekta się nie skończyła, skoro indeks WIG20 do tej pory nie poradził sobie z poziomem szczytu sprzed ponad tygodnia. Dla WIG20 lokalne maksimum z 20 czerwca jest nadal szczytem całej zwyżki. Ostatnia środa tego nie zmieniła.