Niedawno poznaliśmy najnowsze zmiany w składzie indeksu WIG20. Po sesji 20 marca indeks opuszczą aż trzy spółki: JSW, Kernel i Lotos. Ich miejsce zajmą: Enea, Energa oraz Cyfrowy Polsat. Jest to największa rewizja składu od lat – zwykle normą jest, że wymieniana jest jedna lub co najwyżej dwie spółki. Jest to o tyle paradoksalne, że od dłuższego czasu indeks tkwi w trendzie bocznym.
Zapowiedziane zmiany to dla nas okazja, by się bliżej przyjrzeć poprzednim rewizjom. Z inwestycyjnego punktu widzenia nasuwa się proste pytanie – czy inwestorzy mogą liczyć na dodatkowe zyski z akcji zasilających WIG20 i czy jednocześnie powinni pozbyć się tych, które z indeksu wypadają?
Na początku naszych rozważań warto zwrócić uwagę, że o zmianach w składzie indeksu decydują dwa czynniki: wartość akcji (kapitalizacja) w tzw. wolnym obrocie (free-float) oraz wielkość obrotów walorami w ostatnich 12 miesiącach. Oznacza to, że mocny spadek kursu w połączeniu z malejącym zainteresowaniem inwestorów może wypchnąć daną spółkę z indeksu, a jej miejsce zająć może firma, której kurs mocno urósł i której akcjami aktywnie się handluje.
Taki mechanizm może się wydawać kontrowersyjny, przynajmniej z inwestycyjnego punktu widzenia. Premiowane są bowiem te akcje, które drożały przez długi czas (a przez to potencjalnie mogły się stać relatywnie drogie), natomiast cierpią te, które taniały (a przez to potencjalnie mogły się stać tanie, a więc atrakcyjne). Jednocześnie zwolennicy takiego mechanizmu też mają pewne argumenty – „wyrzucanie" ze składu akcji będących w uporczywym trendzie spadkowym to de facto dobrze znany traderom stop loss, czyli ucięcie strat, zanim dana spółka całkowicie się pogrąży w upadku.
Która argumentacja wygrywa? Nie sposób odpowiedzieć na to pytanie bez analizy danych historycznych. Postanowiliśmy przeprowadzić następujące badanie: