Niestety, radość nie trwała długo. Najpierw szef Fed wywołał pewną konsternację, kwestionując potrzebę obniżek stóp, a następnie prezydent Trump podciął rynkowi skrzydła, wracając do tematu wojen celnych. Cały wysiłek inwestorów może się (ponownie) okazać syzyfową pracą, jeśli indeksy zaczną się obsuwać pod groźbą recesji wywołanej konfliktem handlowym.
Towarzyszące ostatnim wydarzeniom odczucie déja vu jest jak najbardziej na miejscu. Już to przecież przerabialiśmy jesienią ub.r., gdy, tuż po pokonaniu rekordów ze stycznia 2018 r., rynek boleśnie przetestował wiarę inwestorów w rynek byka, który (w teorii) dopiero co potwierdził swoją dominację. Wtedy też o wywołanie giełdowej lawiny oskarżone zostały z jednej strony polityka Fed i stopy procentowe, a z drugiej – eskalacja żądań i gróźb w stosunku do Chin ze strony amerykańskiej administracji.
Wielki dar przekonywania
Rynkowa przecena, a szczególnie jej grudniowa odsłona, wywołała panikę nie tylko wśród inwestorów. Jerome Powell i Danald Trump poddali się presji rynku i szybko złagodzili, żeby nie powiedzieć diametralnie zmienili, swoje stanowisko. Rynek ma wielki dar przekonywania. Działa to jednak w obie strony. Powrót indeksów na szczyty wywołuje nadmierną i tym samym niebezpieczną pewność siebie nie tylko wśród inwestorów, ale także u decydentów. Ostatnie miesiące mozolnej wspinaczki indeksów w drodze ku rekordom, podobnie jak trzy miesiące poprzedzające jesienną „zawieruchę" na Wall Street, charakteryzowały się spadającą zmiennością, krótkimi i coraz mniejszymi korektami oraz zadziwiającym spokojem rynku, który przestał reagować na polityczne, fiskalne lub monetarne „zaczepki" Fedu bądź Białego Domu. W rezultacie indeks zmienności VIX spadł na tyle mocno i na wystarczająco długo, żeby wywołać u inwestorów rynkową amnezję.
Patrząc na najwyższy od lat poziom zakładu, jaki spekulanci na rynku kontraktów terminowych obstawili (najpierw we wrześniu 2018 r., a ostatnio w kwietniu) przeciwko zmienności, można było dojść do wniosku, że większość uczestników rynkowej gry zapomniała już o bolesnej lekcji z grudnia, a wcześniej z lutego 2018 r. W obu tych wypadkach inwestorzy nie dawali sobie zbyt dużo miejsca na potencjalny błąd w giełdowym matrixie, obstawiali świat bez niespodzianek, świat bez Trumpa. Przebudzenie zmienności musiało nastąpić prędzej czy później, a zapalnikiem mogło być cokolwiek.
Tym razem (po raz kolejny) detonatorem okazał się gospodarz Białego Domu. Zarówno wczesną jesienią ub.r., jak i w ciągu minionych kilku tygodni grę na coraz to niższą zmienność wspierało rosnące szybko zaufanie do trwałości i siły trendu wzrostowego na Wall Street. W kwietniu nastawienie inwestorów wyraźnie się poprawiło, przynajmniej w porównaniu z niedowierzaniem i nutą sceptycyzmu, jakie towarzyszyły dynamicznej fali zwyżek w pierwszych trzech miesiącach roku. Wskaźniki sentymentu zarówno wśród zarządzających, jak i drobnych inwestorów w USA powróciły do poziomów sprzed tąpnięcia z października ub.r. Eksperci giełdowi zaczęli ścigać się z rynkiem w podnoszeniu cen docelowych dla analizowanych przez siebie spółek, co robili z większym entuzjazmem niż w przypadku podwyższania prognoz generowanych przez te firmy zysków. W funduszach amerykańskich akcji po raz pierwszy od dłuższego czasu nabycia przeważały nad umorzeniami i to kilka tygodni z rzędu. Do zakupów przyłączyli się też profesjonalni inwestorzy, korzystając z „zachomikowanej" w portfelach funduszy gotówki. Głównym przedmiotem ich zainteresowania były właśnie amerykańskie akcje, które powróciły do łask po kilku miesiącach pozostawania w odstawce.